czwartek, 14 października 2010

muito obrigada!

So Im writting one more time from Portugal... This time in English, because this post is designed especially for my non-polish friends. All of them, who made my last year special and unique. Thank you for your friendship, for time, which we managed to spent together, for bit of your life which you wanted to share with me.
Special thanks for last evening, it will always stay in my mind... And peacock mug will remind me all my great moments in Portugal :)

wtorek, 12 października 2010

ostatni tydzień/ last week

Właśnie złapałam się na tym, że nie pisałam już prawie miesiąc. Może nie chcąc przywoływać myśli, że coraz mniej czasu mi zostało tutaj. Teraz już tylko tydzień, bo wyjeżdżam 19go. Chcę ten tydzień spędzić celebrując każdą chwilę, wdychając pachnące powietrze, słuchając nawoływania sów na polach i świerszczy w trawie. Ostatni raz na plaży, ostatni raz w estuarium...
Co to są mieszane uczucia? To chęć bycia w wielu miejscach jednocześnie, bo teraz, kiedy lato się skończyło zaczyna być tu znów za spokojnie, więc tak naprawdę cieszę się, że wyjeżdżam ;) Tylko obawa o przyszłość nie daje spokoju...
Pogoda też ostatnio dała znać, że jesień przyszła. Nie nasza polska, ale ta portugalska, co prawda dużo cieplejsza, ale też dająca się we znaki chłodem i wilgocią w domu.
Zeszły tydzień minął lotem błyskawicy, w sobotę przyjechał Bert (poprzedni wolontariusz, z którym spędziłam razem prawie 2 miesiące). Świetnie było razem spędzić te kilka dni, zrobiliśmy wypad na Via Algarviana, na plażę, do Sagres. Poważnie planuje wrócić tutaj w styczniu na pół roku pracować nad atlasem motyli Algarve. Projekt świetny, trochę mu zazdroszczę, jednak bardzo dużo pracy przed nim, nie tylko już przy projekcie, ale przy zdobyciu funduszy, które na razie są gdzieś tam... Mnóstwo organizowania, składania wniosków i kwestowania wśród prywatnych osób. Podziwiam go: tyle w nim energii, zaraźliwej nawet. Ma praktykę wolontariatu przez kilka lat w belgijskiej organizacji ekologicznej, niewątpliwie wiele się tam nauczył. Na naszym polskim podwórku zdecydowanie brakuje tego typu inicjatyw, a na pewno są zbyt mało popularne.
W czwartek pożegnalna kolacja, w sobotę może jakaś ostatnia impreza, zakupy, pakowanie i długa podróż z przystankiem w Liverpoolu i Krakowie...
Nie wiem czy jeszcze coś napiszę z Portugalii, może to mój ostatni post.
Czy było warto? Tak. Zmienił mnie ten rok, mam nadzieję, że będę umiała to co tu zyskałam zachować i wykorzystać w przyszłości.

I didn't write almost all month. Maybe because I didn't want to think how limited is my time here. Now its only one week left, because Im leaving on 19th. I want to spend this week celebrating every moment, smelling aromatic air, listening little owl's calling in the fields and crickets in the grass. Last time on the beach, last time in the eatuary...
Do you know what are mixed feelings? Its a wish to be in two places at the same time. Now summer is finnished and start to be calm here again, so actually Im happy to leave ;) Its just fears for the future makes me anxious.
Recently weather also let us know that autumn is here. Not our polish, gold autumn, but portuguese, warmer but humid, also inside home.
Last week passed so fast. On Saturday previous EVS volunteer, Bert arrived. It was so cool to spend this few days together, we made a walk on Via Algarviana, went to the beach, to Sagres. He plan to come back in January to work on butterfly of Algarve atlas. I think its great project, to be honest I feel a bit jealous :) but its at the same time very brave idea and a lot to do, not only scientific work, but to prepare all project, get a funding, which now is somewhere... A lot of organizing, applying and so on...
On Thursday is my goodbye dinner, saturday maybe some last party, shopping, packing and looong travel with two stops: in Liverpool and Kraków...
Im not sure if Im gonna write something more from Portugal, maybe its my last post.
Was it worth to come here? Yes. Last year changed me a lot, I hope I will be able to keep this what I gained here and use it in the future.

niedziela, 19 września 2010

centrum ratunkowe


Dziś po południu wybraliśmy się wreszcie do Olhao, gdzie mieści się centrum ratunkowe dla rannych zwierząt, głównie ptaków. Znajduje się ono na terenie parku naturalnego Ria Formosa, który jest terenem chronionym głównie ze względu na dużą różnorodność i liczebność ptaków, szczególnie brodzących, na tym terenie.
Centrum, jak wiele z organizacji pozarządowych, boryka się z problemami finansowymi i brakiem rąk do pracy, jednak w ciągu 1,5 roku od kiedy działają zrobili naprawdę dużo. A trochę przytłaczająca to praca, niczym w szpitalu, kiedy dzień po dniu patrzy się na te słabe, bezbronne ptaki, które powinny szybować w powietrzu. Niektóre z nich nigdy nie będą na tyle sprawne, aby wrócić na wolność.

Today afternoon we went to wildlife rescue center in Olhao, called RIAS. The place is receiving mainly birds, because of closeness to Ria Formosa, which is important area for birds.
This center, like many others is struggling with money problems and not enough staff. Most of people working there are volunteers. Center started to work 1,5 year ago and since that time they have done really good work! And the work is a bit overwhelming, like in hospital, day after day dealing with weak, vunerable birds, which should fly in the sky. They are amazing people who decided to devote their time to do this work! From time to time they organize some acitivities, which you can find on their facebook profile

poniedziałek, 13 września 2010

European Moth Nights


W ubiegły weekend zaczęły się Europejskie Noce Ciem. Podobnie jak BIOBLITZ wydarzenie to ma na celu zarejestrowanie możliwie dużej liczby danych na temat występowania i liczebności Macrolepidoptera (ćmy z grupy 'tych wiekszych') w różnych krajach Europy. W odróżnieniu od Bioblitz tutaj bierze udział raczej wąska grupa specjalistów i entuzjastów, ponieważ identyfikację trzeba wykonać samemu. Więc pułapka w naszym ogrodzie świeci się teraz kilka nocy w rzędu, a ja codziennie od 7 rano mam ręce pełne roboty. Przez 3 dni złapałyśmy w sumie 65 gatunków motyli nocnych, w tym takie piękności jak Hippotion celeiro, Cymbalophora pudica (na zdjęciu obok) i Catocala elocata. Jednak dla nas dużo ciekawszym znaleziskiem był inny motyl nocny, z którego identyfikacją miałyśmy spory problem. Okazało się, że jest to Pseudozarba bipartita, z rodziny Noctuidae, który to gatunek znaleziono w Portugalii po raz pierwszy zaledwie 3 lata temu. Od tego czasu czasami jest rejestrowany w południowej Portugalii: w regionach Alentejo i Algarve. Występuje w południowej Europie. Bardzo się cieszę, że jeszcze przed wyjazdem mam okazję wziąć udział w tej akcji. Dla mnie jest to kolejna możliwość uczestniczenia w ogólnoeuropejskim wydarzeniu. Satysfakcja tym większa, że dane przez nas zgromadzone będą użyte na szerszym polu, razem z danymi z innych krajów.

This year we joined again annual monitoring of Lepidoptera, called European Moth Nights. The trapping was done in our garden during 3 nights: 10.09, 12.09 and 13.09, and moths were collected and identified the following day on sunrise. In total 65 species of macro moths were recorded, including such beauties as Hippotion celeiro, Cymbalophora pudica (photo in the corner) and Catocala elocata.
There was also
one very special moth trapped on 12 of September 2010 (first record for Cruzinha), called Pseudozarba bipartita. This species belong to the family Noctuidae and was recorded first time in Portugal 3 years ago. Since that time just few more records were found in southern Portugal: Alentejo and Algarve. It occurs in Southern Europe. We would like to thank Eduardo Marabuto for big help with identification of this species.
Among the moths season definitely had changed, because species typical for autumn were already recorded.
I'm so happy I had opportunity to participate in this event and do identification work!

polskie akcenty


Druga tura polskich turystów przyjechała do Cruzinhi w zeszłym tygodniu :) Na hiszpańskich rejestracjach!!! Te kilka dni było na wysokich obrotach, nałożyło się jeszcze na to moje przeziębione gardło, co wcale nie ułatwiało sprawy... Śmieszne: przeziębić się, co prawda nie w środku lata, ale ciągle przy letnich temperaturach w Portugalii!! Prawdopodobnie złapałam portugalskiego wirusa od Beatriz (córki gospodarzy). Ale mam nadzieję, że mimo wszystko Polacy dobrze się bawili, co prawda za szybko te dni minęły, nie wszystko dało się zobaczyć, nie wszystkiego spróbować, ale smak Portugalii zostanie na jakiś czas w ustach... :)

bioblitz- generalne liczenie


Trochę opóźniam się z pisaniem, to przez ogólny brak czasu, mimo tego, że w Portugalii płynie on swoim rytmem...
W zeszły weekend w naszym estuarium (Ria de Alvor) odbywał sie organizowany od kilku lat w Algarve program BIOBLITZ. W tym roku szczególnie nagłośniony z racji roku bioróżnorodności, program ten ma na celu włączyć lokalną społeczność w monitoring bioróżnorodności. W ten sposób obok naukowej wartości zebranych danych ukazuje bogactwo i zróżnicowanie przyrody, która nas otacza, z czego często nie zdajemy sobie sprawy. Zasadą jest 24 godzinny monitoring możliwie wielu (najlepiej wszystkich) grup organizmów żywych na określonym terenie. Wydarzenie to jest okazją do poznania nie tylko bioróżnorodności, ale także zobaczenie pracy biologów różnych specjalizacji, a także wzięcie czynnego udziału w akcji, ponieważ w większości w liczeniu potrzebna jest pomoc wolontariuszy.
Ponieważ A Rocha jest jedną z aktywniej działających w regionie organizacji ekologicznych mieliśmy 'pod opieką' kilka warsztatów i grup wolontariuszy. Jako, że stowarzyszenie zajmuje się od dawna ptakami, jedna z grup zajęła się liczeniem ptaków brodzących w estuarium Ria de Alvor. Można było także zobaczyć obrączkowanie. Paula i ja zajęłyśmy się ćmami, a Esther motylami. Oprócz tego w naszym ogrodzie pozastawiano pułapki na małe ssaki lądowe. Inne zajęcia obejmowały monitoring fauny i flory wodnej w estuarium, roślin, a także grupy herpetologii i mikologii. Oprócz tego w Alvor swoje stoiska miały organizacje i firmy związane z ekoturystyką, miały miejsce konkurs fotograficzny i skecze grupy teatralnej. Myślę, że zorganizowano tą akcję na całkiem niezłym poziomie. Co ważne, lokalizacja też była dobra, ponieważ Alvor jest dosyć turystyczną miejscowością, co dało możliwość dotarcia do szerszej grupy osób. Zdecydowanie będę śledzić teraz gdzie będzie organizowany BIOLITZ!

I'm bit late with writting. Lack of time, even if in Portugal time has different rythm...
Last weekend there was BIOBLITZ programme in 'our' estuary (Ria de Alvor). This year was special, coz its international year of biodiversity. BIOBLITZ its chance for average people to explore biodiversity around us, unusual ocasion to see how biologists are working and opportunity to see how many creatures is living just next to us. The idea is to find as many species as possible during 24 hours of monitoring in some defined area.
Because A Rocha is one of the most active organizations in area we were leading few activities like bird monitoring in the estuary and ringing in the garden. I helped Paula with moth trapping and Esther had butterflies. Other activities involved botany, micology and herpetology. In Alvor marina there was place for publicity with stands of eco-tour and wildlife companies, some performances. As a touristic place Alvor give a good opportunity to get interest of people who just pass by. I really liked idea of BIOBLITZ and I think its worth to propagate it!

niedziela, 29 sierpnia 2010

noite branca/ biała noc


Wczoraj byliśmy w Loule na imprezie z cyklu Biała Noc. Cała sprawa (poza Rosją oczywiście) zaczęła się w Paryżu w 2001 roku. Jest to festiwal sztuki miejskiej (urban art): koncerty uliczne, spektakle, DJ ze specjalnymi chill-outowymi setami, sklepy ze specjalnymi ofertami i zniżkami na tą noc. I wszystko to na biało, bo noc jest biała do samego rana...

Yesterday we went to Loule to see event called White Night. All thing (except famous white nights in Russia of course) started in Paris in 2001. Its festival of urban art: street concerts, performances, famous DJs playing chill-out music, shops making special offers and discounts for this night. And everything in white, because night is white, until the morning...

niedziela, 22 sierpnia 2010

Ciência Viva!


Ciência Viva jest agencją, stworzoną przez Ministerstwo Nauki i Technologii (port. Ministério da Ciência e da Tecnologia) dla propagowania nauki i techniki (dosł. kultury naukowej i technicznej) wśród społeczeństwa, głównie w szkołach. Jednak kiedy szkoły mają wakacje Ciência Viva nie próżnuje...



Co roku w różnych miejscach w całej Portugalii organizowane są rozmaite zajęcia, w których po uprzednim zapisaniu się uczestniczyć można za darmo. Często program prowadzony jest przez rozmaite organizacje pozarządowe, które później mogą liczyć na dofinansowanie materiałów naukowych z pieniędzy Ciência Viva. Nasze stowarzyszenie także bierze udział w tym programie. Jak w każdy czwartek mamy dzień otwarty, więc można zobaczyć obrączkowanie ptaków, oznaczanie motyli nocnych i ścieżkę dydaktyczną. Specjalnie dla uczestników Ciência Viva jest placek, który zwykle pieczemy w zwykłym piekarniku, natomiast podczas projektu Ciência Viva piecze się w 'piekarniku słonecznym'. Zdumiona byłam jak takie proste urządzenie może działać (a właściwie to nawet nie urządzenie a kawałek folii aluminiowej..)
Nadal pomagam Pauli z ćmami. I świetnie jest widzieć jaki zachwyt budzą w odwiedzających nas ludziach 'piękności', które od czasu do czasu się nam zdarza złapać. A właściwie zawsze zdarza się złapać coś budzącego zachwyt w ludziach, którzy normalnie-poza klapnięciem klapką- nie mają z ćmami do czynienia. Wtedy rozdziawiają buzie niemal jak dzieci z czwartej klasy, które pierwszy raz widzą komórkę pod mikroskopem :)

Ciência Viva is agency of Ministry of Science and Technology created for propagating science and technology or as they call it science and technology culture among society, mainly at schools. But when holidays are coming Ciência Viva is still active!
Every year in all Portugal different activities are organized under the patronage of C.V. After registration of participant some of them are for free or small fee. A Rocha is also participating in that program and every Thursday, as usual, we have 'visitor's day'. There is bird's ringing with explanation, nature trail and moth trapping. And special solar- oven cake with coffee break. I was surprised how simple is construcion of this 'oven', just piece of aluminium foil...
Im still helping to Paula with moths. Its great to see how people react when they see our 'beauties' :) When they see all diversity of patterns and shapes... they look almost like children when saw for the first time cell with microscope :)

Ria Formosa



W zeszły czwartek byliśmy w Ria Formosa. W końcu tam dotarłam! Po całym roku tu spędzonym. Ria Formosa to rezerwat ptactwa w Faro, niedaleko lotniska. Właściwe to zastanawiam się jak w ogóle mógł tam powstać rezerwat, nie, jak ptaki tam wytrzymują! Ponieważ tereny są niedaleko lotniska co jakiś czas kilkadziesiąt metrów nad głowami przelatują samoloty. Na dodatek z terenami chronionymi sąsiaduje duże pole golfowe. Ono co prawda hałasu nie robi ale bioróżnorodności też się nie przyczynia... Z drugiej strony na granicy pola golfowego znajduje się jeziorko, które przyciąga rozmaite gatunki ptaków, wśród nich atrakcję Ria Formosa: modrzyka, a także ibisa kasztanowatego, perkoza no i oczywiście flamingi. Ogólnie naliczyliśmy 46 gatunków ptaków, generalnie brodzących (włącznie z tymi pospolitymi zobaczonymi tego popołudnia). Poza ptakami fantastycznie prezentują się saliny, w których zaczyna się krystalizować sól. Niczym marznące jeziora z mini górami lodowymi... Było warto!

Last Thursday we visited Ria Formosa. Finally! I planned to go there a long time ago. Ria Formosa Natural Park is a system of barrier islands that communicates with the sea through 6 inlets. It is very important stopping place for many species of migratory birds, so its full of them during spring and autumn. But during all year its possible to find something interesting. Its somehow strange because area is situated very near to the airport and big golf-course, which doesnt make a lot of noise, but on the other hand doesnt increase biodiversity neither. On the border of golf-course there is pond, which attract many birds, among them attracion of Ria Formosa: Purple Swamphen, but also Glossy Ibis, Great Crested Grebe and of course flamingos. In total that day we counted 46 species of birds, mainly waders. Salinas are other very picturesque this time of the year, when salt start to crystallise. It looks like freezing lakes with mini-icebergs...

niedziela, 15 sierpnia 2010

targ średniowieczny/ medieval fair

W zeszły piątek byliśmy w Silves na medieval fair (dosłownie 'średniowieczny targ'). Od kilu lat w sierpniu przez kilka dni to spokojne miasteczko pośród wzgórz ożywa, wypełnia się setkami dźwięków i tysiącem zapachów. Za czasów kalifatu kordobańskiego była to tętniąca życiem stolica regionu, a przez kilkadziesiąt lat nawet taifa (niepodległe muzułmańskie królestwo). Właśnie ten okres aż do czasów rekonkwisty przywoływany jest do życia podczas spektakli odgrywanych każdego dnia targu. Oprócz tego można zobaczyć sokolników w pracy, maszerujące karawany, taniec brzucha, zjeść 'średniowieczne' naleśniki lub inne potrawy, wypić 'średniowieczną' sangrię w średniowiecznym kubku... Na szczęście toalety są mało średniowieczne... :)

Last Friday we went to Silves for medieval fair. Since few years this normally calm town placed in between the hills revive, fills up with thousands of sounds and smells. When Caliphate of Cordoba ruled Iberian peninsula Silves was full of life capital of this region and for several dozen of years it was independent taifa (Taifa of Silves)- independent muslim kingdom. During festival some shows are performed to bring back this period. Its also possible to see falconers, caravans hanging around the town, belly-dancers, to eat 'medieval' pancakes and other courses, to drink 'medieval' sangria in 'medieval' mug. Fortunately toilets are not so 'medieval' ;)

http://www.youtube.com/watch?v=15he9s5X7-o

najazdy i podboje

Od kilku tygodni z przerwami przeżywamy inwazję mrówek. Co prawda pojawiały się z różnym natężeniem i w różnych miejscach domu nawet w zimie (pozostawiony na noc kubek po słodkim napoju rano bywał czarny i się ruszał) ale teraz przechodzą same siebie. Bebe po zaciętej walce zdołała wygrać jedną bitwę w tamtym tygodniu. Pewnego poranka ze zwycięską miną oznajmiła: "Pozbyłam się ich z kuchni!" Tego samego dnia, po południu ja przeżywałam inwazję na moją łazienkę! W ruch poszły spray'e i dezynfekujące specyfiki. Również udało mi się wygrać. Po kilku dniach spokoju znów pojawiły się maszerujące w szykach po blacie szafek w kuchni. W czwartek rano (wcześnie wstałam ze względu na ćmy) zobaczyłam metalową myjkę do szorowania naczyń całą czarną i dziwnie zmieniającą kształty... okazało się, że to tylko pozostałości po najeździe, który zastała Paula rankiem. Niecałą godzinę później oddziały znów postanowiły uderzyć. Nie tak łatwo zgasić w nich ducha walki... w miejsce tysiąca poległych pojawia się pięć tysięcy nowych...
Dodatkowo pojawiły się również osy, które raz skutecznie zniweczyły naszą próbę cieszenia się kolacją w wieczornym nieupale w ogrodzie. Kiedy tylko pojawił się kurczak stada os zleciały się nie wiadomo skąd. Jak niepyszni musieliśmy chyłkiem umykać z jedzeniem z powrotem do salonu... dzień później bezradnie patrzyłam na osy zręcznie niczym samoloty bojowe atakujące ćmy, spokojnie siedzące w pułapce. Odganianie agresorów niewiele dało a wszystkich zabić nie można (podobnie jak z mrówkami... na ich miejsce pojawiały się nowe...).
Więc poza komarami (normalka przez cały sezon, ale na nie przynajmniej wystarczy posmarować się repelentem) mamy jeszcze mrówki i osy... Pozostaje mieć nadzieję, że chociaż ta druga inwazja jest przejściowa... :)

czwartek, 12 sierpnia 2010

deszcz spadających gwiazd

Dziś wieczór jedziemy do pobliskiego centrum astronomicznego na 'stars party'. Jest to podobna organizacja jak nasza, z tym, że mają tylko jedną placówkę (A Rocha jest międzynarodowa) i zajmują się astronomią. Powód tej wizyty: na dzisiejszą i jutrzejszą noc przewiduje się maksimum Perseid spalających się w ziemskiej atmosferze. Niektórzy mówią o 80 na godzinę. Nawet jeśli będzie 3 razy mniej i tak będzie na co popatrzeć! Gui od kilku dni układa listę życzeń :) wszak przy takiej intensywności trzeba się śpieszyć, nie będzie czasu na wymyślanie na poczekaniu! Tylko nie wiem czy w takie noce jak dzisiejsza to się liczy ;)

Tonight we are going to astronomic center in Mexilhoeira Grande for 'stars party'. Reason: tonight and tomorrow night peak of Perseids falling into the Earth atmosphre is predicted. Some people say it can be 80 in hour. Even if it will be 3 times less its worth to see! Gui is making wishes list, just in case if it will be no time to think about them :) Hmm.. Im not sure if it does count during night like that ;)

wtorek, 3 sierpnia 2010

Festiwal 'Muzyka Świata', Sines

Czas biegnie. W zeszłym tygodniu nagle uświadomiłam sobie, że zaczyna się festiwal muzyki świata w Sines, na który bardzo chciałam jechać. Podobnie jak kilka osób z ostatniego szkolenia w Lizbonie. Więc szybko wysłałam do wszystkich wiadomość, żeby zorientować się, kto jedzie. Odpisało kilka osób, że owszem, wybierają się. Ligia ze swoim chłopakiem też postanowiła jechać więc zabraliśmy się razem. Niestety dopiero późnym popołudniem, bo Portugalczykom zawsze coś w ostatniej chwili wypada, niezaplanowanego. No cóż.... to tylko koncert, nie pierwszy i nie ostatni na festiwalu!
Miasteczko Sines ma ruiny zamku i plażę. A wkoło tego rośnie nowe miasto. Na czas festiwalu zamek i plaża zaludniają się niczym centrum handlowe przed świętami. Rozbawione tłumy przelewają się między miejscami koncertów. Sporo ludzi ogląda koncert z plaży, gdyż jedna ze scen, na której grane są darmowe koncerty, jest tuż obok. Za wieczorne koncerty na zamku trzeba zapłacić, ale tuż obok ustawiony jest telebim, na którym można oglądać to co dzieje się na zamku nic nie płacąc. Ehh.. gdzież tu naszej ojczyźnie do takich standardów, w Polsce nawet wejście na wiejska potańcówkę jest pilnie strzeżone przez rosłych osiłków, coby nikt się nie przemknął za darmo...
W pierwszy wieczór chcieliśmy zobaczyć koncerty na zamku na żywo, ustawiliśmy się więc w gigantycznej kolejce po bilety. Zabawne, że tego wieczoru, wśród setek ludzi bez umawiania się spotkałam właściwie wszystkich znajomych, o których wiedziałam, że będą na festiwalu, ale też tych, o których nie miałam pojęcia! Koncerty były świetne! Szczególnie spodobała mi się Sa Dingding, fenomenalna dziewczyna! Po koncertach na zamku zaczęły się nocne koncerty na plaży... do białego rana!
Kilka godzin snu i na plażę! nie ma co marnować czasu! Pojechaliśmy do Porto Covo, gdzie jest najcieplejsza woda na całym zachodnim wybrzeżu. A wszystko dzięki miejscowej elektrowni, która używa wody z oceanu do chłodzenia.
Drugi wieczór postanowiliśmy spędzić bardziej na luzie. Pierwszy koncert na zamku był za darmo, więc oczywiście poszliśmy zobaczyć. Dla Galicyjskich melodii warto było! Potem kolacja: kurczak z rożna i pieczywo a na deser testowanie sziszy zakupionej przez Ligię poprzedniego wieczoru. Mniam! Udało mi się też wpaść na chwilę na spotkanie Couchsurferów, bardzo profesjonalnie zorganizowane: grupa miała flagę CS, dzięki czemu łatwiej było ich wypatrzeć w tłumie :) Później szaleństwo przy telebimie i na plaży znów do piątej. A może dłużej. Festiwal właściwie nieplanowany. Nie pojadę do Guca w tym roku... więc to była rekompensata!

wtorek, 20 lipca 2010

lato w Algarve

Krążą o nim legendy... Kiedy przyjechałam w październiku wszyscy mówili mi: poczekaj do lata, na pewno ci się spodoba! Myślałam sobie: oj co tam, tłumy przewalających się turystów, wszędzie tłok.. to nie mój styl! I to fakt: rzeczywiście Algarve jest dosyć zatłoczone, szczególnie co bardziej popularne miejsca. I jest to tłok typowo angielsko-zachodnioeuropejski. Tłok krzyczący w ten specyficzny 'wszystko mi się należy' sposób. Tłok przeciętnych, pijanych nastolatków w klubach, tłok przyzwoitych rodzin, którym roczny zarobek pozwala na wakacje w regionie uznawanym za luksusowy. Nie jest to tłok kreatywnego miasta, które tętni wszystkimi przejawami życia, które pulsuje całe dnie, nie śpi nocami...
Ale ten tłok ma swoje dobre strony. Latem w Algarve dzieje się wszystko: lekcje tańca i jogi na plaży, festiwale, koncerty i wystawy.
Zaczęło się końcem czerwca festiwalem w Loule, o którym pisałam we wcześniejszym poście (muzyka z szeroko pojętymi wpływami folku). W zeszłym tygodniu zainaugurowano wystawę World Press Photo w Portimao, na którą czekałam niemalże od stycznia, która stanowi często przegląd najważniejszych wydarzeń prasowych minionego roku. Tak, jak się spodziewałam dużo miejsca zajęły wydarzenia w Iranie. Zwycięska fotografia to także kadr z tych wydarzeń.
W miniony weekend w miejscowości obok odbywał się też festiwal wina :) Okazja do degustacji win z całej Portugalii, wszystkich oczywiście z wyższych półek (chociaż niekoniecznie drogich). Było warto! Jedyne 3 euro za szklankę do degustacji i heja!!!! 21 stoisk a na każdym conajmniej 3-4 rodzaje wina (białe, czerwone, zielone lub/i różowe z jednej winnicy). Lepiej zostać przy jednym rodzaju... w moim przypadku tylko czerwone :) Chyba, że ktoś przychodzi co dzień (festiwal trwał 3 dni) wtedy można każdy dzień poświęcić na inny rodzaj wina.
No i tango na ulicy. Znajoma fanatyczka tańców, która cały rok jeździła na lekcje tanga do Faro powiedziała mi jakiś czas temu, że w wakacje spotykają się całą grupą, bez nauczyciela i tańczą tango na ulicy. Postanowiłam jechać zobaczyć.
W otoczeniu murów starego miasta, niedaleko portu tańczyła wczoraj grupa szaleńców. Najpierw folkowe tańce z całej Europy, a potem zatracają się w tangu. Folk przy zachodzie słońca i tango przy świetle księżyca. I klaskający przechodnie. Chyba przyłączę się do nich też następnym razem :)

wtorek, 13 lipca 2010

tydzień szkoleniowo-wyborczy


Więc pojechałam na to szkolenie, na które szanowna Anima wysłała mi niespodziewane zaproszenie. Tak się złożyło, że kilka dni po szkoleniu był termin drugiej tury wyborów, więc postanowiłam kilka dni pokręcić się w Lizbonie, ewentualnie okolicach. Właściwie dobra okazja, żeby zobaczyć to, co chciałam zobaczyć. Kto wie, może to ostatnia moja wizyta w Lizbonie...
Szkolenie nazywa się mid-term, czyli teoretycznie powinno się odbywać w środku projektu. Rozpatrując przypadki ludzi, którzy byli na mojej grupie dochodzę do wniosku, że mój termin był całkiem, całkiem 'mid' (tylko 2 miesiące opóźnienia, podczas gdy niektórzy byli przed samym wyjazdem :)
Od większości wolontariuszy słyszałam, że mid-term jest nudny, nic się nie dzieje i w ogóle to powinno go nie być. Myślę, że to nieprawda. Midterm jest po to, żeby zweryfikować to, co było na początku: oczekiwania, plany, co udało się zrealizować, a co jest ponad siły, a może coś można jeszcze zmienić (jeśli szkolenie jest po środku jest jeszcze na to czas).
Oprócz tego, jak każde szkolenie daje okazję do poznania ludzi, dobrej zabawy (szkoda, że tak krótko).
Do Lizbony przyjechałam dzień przed szkoleniem, czyli w niedzielę. Bardzo upalną niedzielę. Ale nawet w bardzo upalną niedzielę muzeum Gulbenkiana otwiera swoje progi dla szanownych gości. Za darmo można zobaczyć kolekcje, zgromadzone przez genialnego ormiańskiego biznesmena w ubiegłym wieku. Szczególnie zachwycające dla mnie były zbiory sztuki perskiej i islamskiej. Ciekawa jest tez kolekcja sztuki dalekiego wschodu. Europejskie kolekcje są już bardziej 'swojskie'.
Po szkoleniu miałam umówiony nocleg u couchsurfera w Pinhal Novo, niedaleko Setubal. I niedaleko Serra de Arrabida. Ricardo był jednym z najlepszych couchsurferów w mojej karierze. Spotkaliśmy się w Lizbonie, na Oriente (tam pracuje) i pojechaliśmy do Pinhal Novo. Po krótkim odświeżeniu się zaproponował, że możemy pojechać w okolice Palmeli i Serra de Arrabida. Widoki były niesamowite! Górki są całkiem niewysokie (najwyższy punkt 501 m) ale jeśli zwróci się uwagę na to, że graniczą z oceanem ta wysokość robi wrażenie! Roślinność, co logiczne, jest tam zupełnie inna niż typowa portugalska flora. Jest zdecydowanie bardziej 'północna'.
Wieczorem Ricardo ugotował pyszną kolację z niczego a potem oboje usiłowaliśmy znaleźć jakieś informacje o pieszych szlakach w Serra de Arrabida. Niezbyt udanie się to zakończyło. Wychodzi na to, że portugalskie góry zwiedza się samochodem. Podobne doświadczenia miałam już odnośnie innych portugalskich gór, ale to mnie dosyć zaskoczyło, bo te są zdecydowanie rozreklamowane, więc moja polska logika podpowiadała mi, że będą się wprost uginać od liczby szlaków turystycznych. A tymczasem okazało się, że informacje o pieszych szlakach w internecie są niemożliwe do znalezienia. Jedyne szlaki jakie wydają się istnieć, są poprowadzone w niższym paśmie Serra de Loura, obok Palmeli a nie w Serra de Arrabida. Później dowiedziałam się (co prawda informacja od pana w turistinfo na zamku), że aby pieszo samemu wybrać się w Serra de Arrabida trzeba mieć pozwolenie od władz parku (teren chroniony). Są natomiast organizowane od czasu do czasu piesze wycieczki z przewodnikiem, oczywiście odpłatne.
Wybrałam się więc tam, gdzie udało nam się znaleźć- w na mapie w internecie szlak wydaje się banalny, z jednym małym szczegółem: jak na wszystkich portugalskich mapach szlaków, właściwie nic na nich nie widać. Dotarłam jednak do punktu zaznaczonego na mapie jako początkowy. Tylko że to, co było zaznaczone na mapie, nie było zaznaczone w terenie. Więc poszłam na czuja, w końcu zawsze można na przełaj, szczególnie przy takiej roślinności, jak tam. Tylko, że idąc na przełaj wiele punktów ze szlaku się pomija, a poprowadzony jest on przez kilka ciekawych miejsc, typu neolityczne groby. Jednak szczęście nie omija samotnych wędrowców. Natknęłam się na 'lokalnych' imigrantów z USA (oczywiście, niby to nie Algarve, ale oni są wszędzie), którzy uświadomili mi, to co i tak wiedziałam, czyli, że szlaki turystyczne w Portugalii nie istnieją,a jeśli istnieją to są fantastycznie zamaskowane przed ciekawskimi turystami! :) I zostałam zaprowadzona w miejsce, gdzie podczas budowy drogi odkopano (wyobrażam sobie w jaki sposób) neolityczne miejsca pochówku. W Anglii zrobiono by pewnie z tego drugie Stonehenge, tutaj ciężko w ogóle znaleźć to miejsce.
W Palmeli spotkałam miejscowych EVSów, z którymi miałam dzień wcześniej mid-term. Pochodziłam po miasteczku (w ekstremalnej temperaturze zbyt intensywnie nie da się eksplorować okolic) a wieczór wspaniałomyślny Ricardo przyjechał po mnie i Laurę (wolontariuszkę z Palmeli), a potem ugotował świetną kolację z Sangrią i Caipirinhą po. Mniam!
Następny dzień postanowiłam spędzić bardziej leniwie. Pojechałam do Setubal, bo jest niedaleko, no i chciałam zobaczyć estuarium Sado (są w nim delfiny, ja nie widziałam, bo nie pływałam po estuarium). A po południu przenosiny do następnej miejscówy: w Corroios, u drogiego, polskiego EVSa z Warszawki ;) i jego trójki współlokatorów. Wieczór był cichy, ja też byłam dosyć 'zmordowana' a następny dzień zapowiadał się intensywnie.
Po wspaniałym odpoczynku zebrałam swoje toboły i uderzyłam znów na Lizbonę. Miałam zaplanowane Oceanarium: największe w Europie. I rzeczywiście, jest imponujące! Wokół głównego akwarium, gdzie pływają największe, wzbudzające respekt diabły morskie, rekiny, grupy tuńczyków i mnóstwo innych zadziwiających stworzeń, są urządzone cztery mniejsze akwaria. Każde z czterech akwariów reprezentuje ekosystem jednego z oceanów (łącznie z temperaturą!). Oprócz tego dużo jest ciekawie zaprezentowanych informacji o wpływie człowieka na oceany oraz vice versa. Więc oprócz kontaktu z naturą podnosi świadomość ekologiczną zwiedzających w bardzo ciekawy sposób. Dużo multimediów i gadżetów, które uatrakcyjniają jeszcze bardziej zwiedzanie. Dzień zakończył się przy Guinessie w Cascais, dzięki gościnności wspaniałego eks-trenera i pisarza ;)
Niedziela znów była ekstremalnie ciepła. W ambasadzie tym razem dużo większy tłok, niż za pierwszym razem. W finalnym starciu więcej ludzi chce oddać swój głos.
Resztę dnia spędziłam w Belém. Trafiłam akurat na comiesięczny pchli targ. Było co oglądać! Obok używanych książek stare winylowe płyty, ręcznie robiona biżuteria, srebrne łyżeczki i pamiątki rodem z nie tak dalekiej kolonialnej przeszłości Portugalii. Raj dla wielbicieli staroci...
Spotkałam się też z Maćkiem, który przyjechał do Lizbony rano, tylko na jeden dzień, zeby zagłosować. Poszliśmy oczywiście na pastéis de Belém i pyszną kawkę.
Powrót po tygodniu nieobecności na stare śmieci. Tym razem z uczuciem dosytu :)

piątek, 25 czerwca 2010

Orkiestra pogrzebowo-weselna

Jako, że nie mogę się dzisiaj za nic sensownego zabrać to kliknę coś na blogu. Wczoraj byliśmy na festivalu w Loule. Jest w tym samym czasie co festiwal w Essaouira (Maroko), na który miałam jechać, ale ponieważ kochana Anima przysłała mi zaproszenie na szkolenie akurat w tym samym terminie, w którym miałam być w Maroku, ostatecznie zrezygnowałam. No i ciężko mi było znaleźć ekipę na ten marokański wypad a sama nie bardzo chciałam jechać.
Ale muszę przyznać, że wczorajszy koncert zrekompensował mi niezrealizowany wyjazd! Grał Goran Bregović ze swoją Wedding & Funeral Band. Koncert był niesamowity!!! Oczywiście tak bałkański, jak tylko może być koncert Bregovic'ia... Dobrze, że byliśmy od samego początku, bo nie chciałabym przegapić niczego. Plusem niewielkiego festiwalu jest to, że udało się podejść pod samą scenę :) Szaleństwo na całego... Dopiero po trzech bisach udało im się zejść ze sceny i wydaje mi się, że byli naprawdę zadowoleni z tego koncertu, bo publiczność mieli świetną :)
A teraz mam jeszcze większą ochotę jechać na festiwal w Guca. Dlaczego Serbia jest tak daleko??? :(

niedziela, 20 czerwca 2010

wybory

Korzystając z tego, że najbliższy punkt wyborczy był w ambasadzie w Lizbonie pojechałam w sobotę rano, żeby nie przeleżeć kolejnego weekendu na plaży. Ten weekend był zdecydowanie bardziej intensywny. Leszek-evs z okolic Lizbony użyczył mi dachu nad głową i towarzystwa na sobotnią imprezę. Ciekawie mają lizbońscy EVSi, chociaż zdecydowanie dużo czasu muszę poświęcić na przemieszczanie się z jednego miejsca w inne.
W końcu poczułam klimat tego miasta. Tym razem mi się spodobało (czego nie mogę powiedzieć o moich dwóch poprzednich wizytach). I świetnie, że na te wybory 'musiałam' jechać aż tam :) Pierwszy raz głosowałam w ambasadzie. Fajne uczucie: wchodzić do punku wyborczego przez mega strzeżoną bramę. No i cała "ambasadowa" oprawa :)
Na pewno będzie druga tura wyborów. 4 lipca czyli weekend po moim mid-termie. To znaczy, że zostanę na kilka dni na miejscu, żeby nie jeździć tam i z powrotem. No a w tym tygodniu festival w Loule i koncert Bregovicia. Zapowiada się ciekawie... :)

niedziela, 6 czerwca 2010

przeprowadzka


W zeszłą niedzielę przeprowadziłam się do Casa Amarela. To dom w wiosce, który nasza organizacja ma do swojej dyspozycji. Wcześniej mieszkał tam poprzedni 'szef' z rodziną, teraz mieszka tam Esther. Ja przeprowadziłam się, bo w ekipie, która miała przyjechać na obrączkowanie jest 6 dziewczyn, czyli tyle ile może pomieścić nasz pokój. A wszystkie inne miejsca w Cruzinhi też są zajęte. Nie miałam nic przeciwko przeprowadzce do domu z pięknym ogrodem i basenem. Również perspektywa posiadania przez 2 tygodnie własnego pokoju z ogromnym łóżkiem wydawała się nie do odrzucenia :)
Więc mieszkam tam sobie już tydzień. Jedyna wada to to, że mój laptop nie może połączyć się z tamtm internetem (no i jest tylko jeden kabel), więc z neta korzystam tylko w pracy.
Dziś jako że mam leniwe popołudnie przyjechałam do Cruzinhi, przy okazji zostawię swojego laptopa, coby go jutro nie musieć dźwigać rano.
Przede mną jeszcze tydzień mieszkania w Casa Amarela :)

wtorek, 25 maja 2010

storm petrel project- inauguracja


W zeszły czwartek przyjechała pierwsza ekipa z projektu obrączkowania nawałnika burzowego (ang. storm petrel). W weekend przygotowywali sprzęt a w niedzielę wieczór razem z kilkoma osobami od nas pojechali na klify w okolicach Burgau, gdzie każdego roku przez miesiąc na przełomie maja i czerwca, każdej nocy rozstawiają sieci. Pierwszej nocy nie dołączyłam do nich, bo ciągle mam swoje próby z estuarium do przebrania, a po całej nocy na klifach nie byłabym w stanie pracować. Za to dołączyłam wczorajszej nocy, zamieniając się z Andy'm, który akurat tej nocy nie jechał.
Od wioski Burgau jedzie się w okolice plaży. Stamtąd trzeba już ze sprzętem podejść na klify na piechotę. Widoki po drodze świetne: surowe ściany urwistego klifu po jednej i fale, roztrzaskujące się o stromy brzeg po drugiej stronie.
Po 15 minutach doszliśmy na miejsce i rozstawiliśmy sieci ornitologiczne i sprzęt z głosem ptaków. Założenie jest takie, że przelatujące wzdłuż klifów ptaki, słysząc głosy z domniemanej kolonii będą chciały wylądować w tym miejscu, wpadając po drodze w sieci. Trochę późno wyjechaliśmy i zapadał już zmrok, więc sieci rozstawialiśmy przy latarkach. Później wstępna kawka, pierwszy pomiar pogody i czekanie...
Co godzinę pomiar pogody i czekanie... Dziś kupili nowy akumulator do głośnika, ale okazuje się, że jest on słabo naładowany, więc dźwięki nie są tak głośne, jak powinny. W dodatku zbliża się pełnia i noc jest dosyć jasna, co pozwala przelatującym ptakom dostrzec sieci i ominąć je. Co prawda później zachmurzenie jest dosyć duże, ale mimo wszystko przez całą noc nie złapaliśmy ani jednego nawałnika.
Brak atrakcji w postaci ptaków zrekompensowała nam poranna wizyta policji. Dostrzegli w nocy czerwone światła na klifach (używamy czerwonego, które jest mniej stresujące dla ptaków), i wzięli nas za handlarzy narkotykami :) Podobno na tym terenie często odbywają się transakcje z motorówek.
Popytali trochę, sprawdzili pozwolenie na projekt i poszli sobie. A my zwinęliśmy sprzęt (była już 6 rano, kiedy przeważnie kończy się obrączkowanie) i pojechaliśmy z powrotem.

Mam nadzieję, że dziś w nocy w końcu trafi się jakiś nawałnik w sieci! Niestety nie dla mnie, ja dziś zastawiam pułapkę, więc jutro cały dzień z ćmami... :)

czwartek, 13 maja 2010

wspominki z drogi powrotnej cz.3: Sevilla


Po kolacji i objazdowej wycieczce po Madrycie, jaką zafundowali mi Maria i Paco znów wsiadłam w nocny autobus. Tym razem do Sevilli. Wreszcie Sevilla! Po kilku miesiącach planowania i jednym 'prawie-wyjeździe' w końcu! Nocny autobus znów załadowany. Nawet dwa autobusy (drugi z tej samej firmy chyba dodatkowo podstawili). W Sevilli wysiadłam rano, zbyt rano, więc godzinkę przekoczowałam, zanim wybrałam się do centrum miasta o bardziej przyzwoitej porze. Jedynym minusem w tym przypadku było to, że musiałam do przyjazdu chłopaków (którzy mieli przyjechać dopiero koło 13) dźwigać plecak ze sobą. Więc za bardzo się starałam nie przemieszczać, chociaż mimo wszystko trochę pochodziłam, bo aż mnie skręcało, żeby zobaczyć jak najwięcej. Jedna zaleta bycia o tak wczesnej porze była taka, że akurat trafiłam na otwartą katedrę, gdzie była msza. wślizgnęłam się więc i nawet udało mi się sporo zobaczyć. Niestety nie miałam aparatu. No i ogromny plecak stanowił znaczne utrudnienie, zdradzając od razu, że wcale nie jestem tutaj na mszy.
Katedra robi wrażenie. W końcu należy do największych na świecie. Znajduje się tam też grób Krzysztofa Kolumba. Jak na odkrywcę Ameryki ma dosyć skromny nagrobek, właściwie to tylko płyta. Katedra to ogromna mieszanina stylów, tak bywa, kiedy coś buduje się kilkaset lat, a pewnie kolejne kilkaset poświęca na wystrój. W końcu w jednej z największych katedr świata trochę rzeczy się zmieści...
Duże wrażenie robi też plac Hiszpański. Na pierwszy rzut oka wcale nie wygląda na XX wiek. Zaskoczenie! Myślałam, że budowali to w czasach świetności imperium (taka jest tematyka fresków ułożonych z terrakoty, podobnej do portugalskiego azulejos, tyle że kolorowej).
Kiedy przyjechali chłopcy w końcu zrzuciłam swój plecak, zmieniłam buty i wróciliśmy do centrum. Zdecydowanie chciałam zobaczyć alkazar i to było jedyne miejsce, gdzie weszliśmy do środka. Tutaj zdecydowanie było warto! Fantastyczny arabski styl, zachwycające dekoracje. Mistrzowie musieli się natrudzić imitując arabską kaligrafię. Wprawne oko zauważy, że to tylko imitacja: brak liter układających się w słowa Koranu. Ponoć Alkazar w Sevilli jest tylko namiastką Alhambry w Kordobie. Jeśli to prawda tam musi być naprawdę cudownie!
Wieczór spotkaliśmy się ze znajomym Andy'iego, gdzie mieliśmy przenocować. Razem poszliśmy na kolację, potem do paru pubów i w końcu upragnione wyrko!! Po nocy w autobusie i całym dniu biegania, w tym z ciężkim plecakiem. Drugi dzień zdecydowanie bardziej lajtowy, w sumie to myślałam, że więcej zobaczę, chłopcy raczej byli za opcją siedzenia przy piwku. Znajomy Andiego wziął nas w świetne miejsce, gdzie do zamawianych napojów serwują krewetki za darmo. Wypas! Taka zwykła, lokalna knajpa :)
Po lunchu udało mi się wymknąć jeszcze na miasto, podczas gdy oni wrócili na mieszkanie oglądać jakiś mecz. Niepojęte!
I w końcu koło 19 wyjechaliśmy w drogę powrotną. Dziwnie było znaleźć się znów w Cruzinhii. Ale po tygodniu włóczęgi dobrze było odpocząć.
Trzeba zacząć planować kolejny wypad ;)

wspominki z drogi powrotnej cz.2: Xavi, Xana, Barcelona :)/ recalling way back, part 2: Xavi, Xana, Barcelona


Wyjechaliśmy z Częstochowy z godzinnym opóźnieniem. Oczywiście z powodu cudownej punktualności polskich przewoźników kolejowych. Ale to pozostawię bez komentarza: koń jaki jest każdy widzi. Najbardziej wlekliśmy się przez Niemcy, po maksymalnie załadowanych autostradach. Więc to cena za darmowy przejazd :) Francja poszła gładko. Do Lazurowego wybrzeża dojechaliśmy akurat na zachód słońca. Niestety nie było czasu żeby się zatrzymać. Przed nami jeszcze tylko Pireneje i Hiszpania!
Do Barcelony dojechaliśmy koło 21. W sam raz. Dzięki wspaniałemu wynalazkowi jakim jest GPS Jarek (kierowca) odstawił mnie prawie pod drzwi couchsurfera. Jak cudownie! Od autobusu czy pociągu musiałabym się wlec metrem albo inną komunikacją miejską. Xavier- mój host- czekał już w mieszkaniu. Nie poszliśmy nigdzie bo byłam padnięta po nocy w samochodzie. A poza tym po co gdzieś iść jak z tarasu sie ma widok na całą Gracię, łącznie z wieżami Sagrada Familia...
Taki zresztą widok powitał mnie rano: słońce wschodzące za wieżami Sagrada Familia. Za wszystko inne można zapłacić kartą Mastercard...
Cudownie wypoczęta byłam gotowa na podbój Barcelony. Chyba najlepsze było to, że sama nie wiedziałam czego się spodziewać. Jedyne co napewno chciałam zobaczyć to Sagrada Familia.
Zaopatrzona przez Xaviera w mapę z zaznaczonymi obowiązkowymi punktami wyruszyłam w miasto.
Powiem tyle: od kiedy przyjechaliśmy samochodem do centrum poprzedniego wieczoru Barcelona mnie zauroczyła. Niewątpliwie jest to miasto gdzie mogłabym spędzić zdecydowanie więcej czasu niż dwa dni... Trochę czuję się jak zdrajca, ale chyba nawet bardziej mi się podoba niż Budapeszt.. Przynajmniej pierwsze wrażenie jest takie. No i ma tą zaletę że jest nad morzem śródziemnym.
Miałam zdecydowanie intensywny dzień. Zobaczyłam okolice portu i La Rambli, wliczając liczne budynki projektowane przez Gaudiego. Trzeba przyznać: miał gość głowę! Budynki pasują chyba tylko tutaj, wszędzie indziej były by wyrazem bezguścia i kiczu. Niczym Almodovar, Gaudi wydobywał z kiczu esencję sztuki, która zachwyca, wręcz onieśmiela patrzących.
Szczytem osiągnięć Gaudiego jest bazylika La Sagrada Familia (Święta Rodzina), której wieże wznoszą się nad Gracią. Niestety mistrz nie zdołał ukończyć swojego dzieła. Zginął tragicznie, kiedy zaledwie jedna fasada była gotowa. Bazylikę budują do dziś, jest to trochę utrudnione, ponieważ część projektów została zniszczona podczas wojny domowej w 1936. Niestety dzieło współczesnych jest ledwo bladym odbiciem tego, co mistrz zdążył zbudować. Fasada wzniesiona przez współczesnych jest marną próbą naśladowania Gaudiego. Zbyt trąci surowością i minimalizmem, do którego dziś wszystko dąży- nawet sztuka.
Miałam też okazję zobaczyć inną stronę Barcelony: wieczór, w który miałam jechać do Madrytu FC grała mecz z Inter Mediolan. W każdej najmniejszej kafejce tłumy wpatrzone w telewizor, reagujące okrzykami na co bardziej emocjonujące momenty. A kiedy Barca strzela gola nad miastem strzelają fajerwerki, niczym w sylwestra. Szkoda, że w Polsce w ten sposób się nie kibicuje!
Nocnym autobusem pojechałam do Madrytu. Właściwie to byłam trochę rozczarowana tym nocnym kursem, bo liczyłam na bardziej pusty autobus, gdzie będzie można się co nieco rozwalić, a tymczasem prawie wszystkie siedzenia były pozajmowane. No trudno...
W Madrycie od razu pojechałam na inną stację kupić bilet do Sevilli, a potem na spotkanie z dziewczyną ze szkolenia, u której zostawiłam swój ważący tony plecak. Teraz można było co nieco pozwiedzać Madryt.. W zderzeniu z poprzednim miastem wygląda blado, ale też niczego specjalnego się tutaj nie spodziewałam. Ot-ogromny biznesowy moloch, z całkiem ładną starówką, ale nic nadzwyczajnego. Jest wiele muzeów, z najsłynniejszym- Prado. Nawet weszłam do środka (no cóż... jedno z najsłynniejszych na świecie... a poza tym chciałam zobaczyć słynnego Goyę. Rzeczywiście imponujący zbiór dzieł sztuki. I Goya jest jednym wśród wielu innych, równie słynnych. Z powodzeniem można spędzić tam cały dzień, ja nie miałam nawet całego popołudnia..
Wieczór wkońcu zobaczyłam się z Marią! świetnie było spotkać się po tych kilku latach. Poszłyśmy na kolację razem z Phine, dziewczyną, u której zostawiłam plecak. Świetny wieczór.
Następny dzień zaplanowałam w Toledo. Tak blisko od Madrytu (właściwie 90km, no ale super szybkim pociągiem zaledwie pół godziny..)
Toledo zdecydowanie jest miejscem, które trzeba zobaczyć będąc w Hiszpanii. Każdy kamyczek, każda ściana ma tam swoją historię. Miasto, w którym za czasów kalifatu kordobańskiego zgodnie koegzystowały trzy największe monoteistyczne religie świata: judaizm, chrześcijaństwo (wtedy utożsamiany z katolicyzmem) i islam. Sielanka skończyła się po odbiciu miasta przez katolików.
Na każdym rogu jakiś kościół, dawna synagoga, tu katedra, tam alcazar: raj dla turystów! Gdyby nie strata ulubionej koszuli dzień byłby chyba porównywalny do tego w Barcelonie :)

We left Częstochowa one hour later, thanks to marvellous punctuality of polish railways. Because I had to change trains to get to Częstochowa and as a result I had to wait in the middle of nowhere and my car4cents had to wait for me in Częstochowa. But finally we left! The longest took us to cross Germany because of huge traffic on motorways. Well.. its price for free highways ;) France went off smoothly. On sunset we were passing by Côte d'Azur. Unfortunately we didnt have time to stop. So there were just Pyrenees and Spain!!! We reached Barcelona around 9pm. Just right! Thanks to wonderful invention, which is GPS Jarek (driver) gave me a lift almost in front of my host's door. Great! To reach this place by public transport I would have to spend some time, trying to find right stop and later a way. With my heavy backpack it wouldn't be pleasure... Xavier- my host- was waiting for me already in flat. This evening we didnt go out coz I was exxausted after night in car. And beside... why go somewhere if you have view of all Gracia at the foot, including towers of Sagrada Familia. For everything else there's Mastercard ;)
In the morning I was fresh and ready to conquer Barcelona! Especially after wake-up by sun rising over Sagrada Familia :D The best was I didnt have a clue what to expect here... The only one thing what I was sure I want to see was... Sagrada Familia :) So I went to explore city with maps given by Xavier, where he marked things which I just must see.
I can only say I was amazed since last evening, when we arrived to Barcelona. Can I call it love at the first sight? :) It was definitely the city where I could spend much longer time than two days... I feel bit like traitor but I think I like it even more than Budapest, at least at the first sight... And it has advantage: its just next to the Mediterranean Sea.
I had very intensive day. I saw harbour area, La Rambla including many buildings designed by Gaudi. I have to say: he was a bright lad! Those buildings can fit only here, everywhere else it would be bad taste and kitsch. Culmination of his achievements is basilica La Sagrada Familia, which is main hallmark of Gracia. Unfortunately he didnt manage to finnish his work. He dies when just front elevation was ready. Work is still being continued but I have to say I dont like modern part at all. In compare with Gaudi's part its far too minimalistic.
I also had chance to see different face of Barcelona: in the evening, when I was about to go to Madrid FC had been playing against Inter Mediolan. In every smallest cafe it was full, staring at the sky, screaming from time to time. And when Barca scored a goal sky over the city was full of fireworks. Its pity they dont celebrate football games in Poland like that!
I went to Madrid by night bus. I wa a bit disappointed because I expected bus will be bit more empty and I could sleep more comfy. But almost all sits were taken. Well...
In Madrit I went straight to buy ticket to Sevilla and after that I managed to meet Phine, girl from EVS training. She didnt have much time so I just left my extra heavy backpack in her place and went sightseeing. In contrast with Barcelona its mainly bussiness city and I didnt expect here anything special. I went to Prado museum, mainly to see Goya's paintings. Its huuuge, I could stay there all day to see everything carefully. In the evening finally I met Maria. It was so nice to see her again, after such along time! We went for dinner, three of us: Maria, Phine and me. It was great evening!
Next day I went to Toledo. It is so close from Madrid that I couldn't miss it! Really nice place, worth to see. Every small shingle, every wall has his own, big history there. Town, where under Caliphate of Cordoba three big monotheistic religions, Jews, Christians and Muslims were co-existing. It finnished after Reconquista... On every corner there is some church, old synagogue, cathedra here, alcazar there... paradise for tourists!

wspominki z drogi powrotnej/ recalling way back

Wiem, że to powinno być pisane jakieś 10 dni temu ale cóż: lepiej późno niż wcale :)
Więc dla ciekawskich napiszę co nieco na temat mojej nieco nietypowej drogi powrotnej z mocno przedłużonego wielkanocnego urlopu.
Na początku był wulkan: gorący, dymiący i wyrzucający z siebie kilometry sześcienne popiołów. Wulkan, którego nazwę z ledwością potrafię przeczytać, nie wspominając już o wymawianiu (tak, wiem- ograniczona jestem :)
I wybuchnął on sobie o pięknym poranku 15 kwietnia.
W czasie, kiedy wulkan dymił i groził ja, niczego nieświadoma, pakowałam sobie plecaczek martwiąc się, żeby przypadkiem nie przekroczyć wymiarów bagażu podręcznego, za co cudowny Ryanair z pewnością nie omieszkałby doliczyć odpowiedniej opłaty, przekraczającej wartość biletu. Na wszelki wypadek sprawdziłam też na stronie czy aby nie ma żadnych opóźnień w lotach... I tak się zaczęło :) Nie będę opisywać swojego stanu wewnętrznego w ciągu kilkunastu następnych godzin i kilku dni. W skrócie tylko powiem, że czułam się zupełnie nie na miejscu:) Ale wieczorem udało mi się przebukować bilet na inny termin, tylko kilka dni później. Więc w gruncie rzeczy myślałam, że nieźle mi się udało... Ale kiedy chmury popiołów z godziny na godzinę, z dnia na dzień ogarniały coraz to większe przestrzenie a linie lotnicze właściwie przestawały już liczyć straty dotarło do wszystkich (także i do mnie), że sytuacja w gruncie rzeczy przekracza wszystko, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Kolejna niepojęta rzecz w ciągu kilku dni się stała.
Nadszedł więc dzień, kiedy drugi raz podchodziłam do lotu :) A właściwie to nawet nie podchodziłam, bo już dzień wcześniej wiedziałam, że będą odwołane conajmniej dzień po moim planowanym terminie. Zaczęłam się więc rozglądać za jakąś alternatywą. Przeszukując wszystkie możliwe połączenia kolejowe i autobusowe stwierdziłam że to nie na moją kieszeń. I wtedy przypomniałam sobie o 'jeździe za grosze'. Kolejna wspaniała strona, na której byłam zalogowana już długo, ale jeszcze nigdy nie znalazłam odpowiadającego mi połączenia. Ale teraz w obliczu sytuacji postanowiłam być bardziej elastyczna. Szukałam więc jakiegokolwiek połączenia na płw. Iberyjski.. I znalazłam: Barcelonę. Za 50 euro :) Trochę się wahałam, to racja. W końcu miałam tylko kilka dni na zaplanowanie całkiem sporej podróży. Samo znalezienie noclegu (oczywiście hotele odpadają z wiadomych względów) może być nie lada wyzwaniem. Nie mówiąc już o transporcie na pozostałą trasę (w niektórych krajach autobusy dalekobieżne trzeba rezerwować z co najmniej kilkudniowym wyprzedzeniem, a u mnie brak karty kredytowej komplikuje nieco sprawę zakupów przez internet). Ale co tam... raz kozie! Więc uruchomiłam swoją całą energię i raptem okazało się, że przecież dziewczyna, z którą miałam zajęcia na Erasmusie jest z Hiszpanii. Gdzie mieszka? Mieszkała w Madrycie, ale czy jeszcze? Po kilkunastu godzinach niecierpliwego oczekiwania na odpowiedź okazało się że tak! Dziwnym zbiegiem okoliczności niedaleko niej mieszka dziewczyna, którą poznałam na szkoleniu w Lizbonie. Więc zaczęło wszystko się układać. Najpierw Barcelona, potem Madryt a na końcu oczywiście Sevilla. Właściwie nie mogłabym ominąć Sevilli zmierzając przez Hiszpanię w kierunku Lagos.
Po kilku dniach nerwowych przygotowań i oczekiwań na odpowiedź od couchsurferów znów spakowałam plecak. Tym razem na dobre...
cdn :)

I know, I should write it 10 days ago, but its better late than never! So I going to write something about my untypical way back to Portugal. From prolonged Easter holiday in Poland.
In the beggining was the volcano: hot, smoky, throwing out tones of ashes. Volcano, which name I hardly can read, not even thinking about saying it! (I know, Im narrow person ;)
And it exploded one beautiful morning on 15th of April.
When volcano was smoking and threatening I've been packing my backpack, unaware of anything and worried a bit I won't be able to pack all things I want. Just in case I decided to check on website if everything is ok. And that's how it started... Im not gonna describe my feelings during next few hours and days. I just can say I felt completely out of place. But in the evening I managed to postpone my flight just few days later. So in fact I thought Im lucky! But when clouds of ashes hour by hour, day by day were covering bigger and bigger area and airlines stopped counting how much money they lost, everybody understood (also me) that this situation is completely exceeding everything what we've been used to. Another incomprehensible situation during last few days...
So finally it came day, when I supposed to have my postponed flight. But I didnt, coz all flights were cancelled until next day. So I decided to search for any alternative. During checking all possible bus and train connection I saw I cant afford for it, dont have enough money. And than I remind there is something like 'ride for cents'. Another wonderful webside, where I was logged in, but never used it before. I decided to check it, but this time I could be more flexible. So the most important was to get into Iberian peninsula. And I found! Barcelona for 50 euro!! I had some doubts, it was just few days left to organize this trip. Only finding accomodation can be challenge (hostels doesnt count, for known reason). And what about transportation for rest of journey? In some countries you should book ticket few days before... And I didnt have credit card...but whatever! sink or swim! So I activated all my energy.. And I reminded a girl, Maria, whom I met on my Erasmus was from Madrid! But is she still living there? After several hours of impatient waiting it turned out she is still there. And also another girl, Phine, whom I met on my on-arrival training in Lisbon is also living in Madrid now :)
So... it was plan: first Barcelona, after Madrid, and finally Sevilla. I couldn't pass by Sevilla and go straight to Lagos!!
After two days of nervous preparations, waiting for answer from couchsurfers I packed my backpack again. This time for good!

to be continued...

piątek, 7 maja 2010

solidarni 2010

Już z Portugalii ciągle śledzę co dzieje się w ojczyźnie w tym ważnym czasie. Czy przychodzą tak wyczekiwane zmiany? Czy ostatnie wydarzenia czegoś nas, społeczeństwo, nauczyły? I jaki jest realny wymiar tej tragedii: czy w imię świętego spokoju i poprawności politycznej zamknie się tą kartę historii bez zadawania niewygodnych pytań, które są stawiane we wszystkich państwach, poza tym, które ta tragedia dotknęła? Twórcy dokumentu 'Solidarni 2010' wysłuchują to co ma do powiedzenia ulica. Niepokorna ulica, której nie tak łatwo zamknąć usta. Link do pierwszej części na Youtube powyżej, zdecydowanie polecam obejrzenie wszystkich 9 części.
Ciekawy jest też artykuł na frondzie:
http://www.fronda.pl/news/czytaj/srodowisko_pilotow_oburzone_wystapieniem_premiera

Tak, tak, na frondzie. Bo przecież poprawne politycznie media przenigdy czegoś takiego nie napiszą. Wiadomo co płynie w mainstreem'ie... Smutne to. Dlatego dobrze jest zawsze wysłuchać obu stron przed wydaniem werdyktu. Wszak ogłaszanie winnych bez procesu - jak to ma zbyt często miejsce obecnie w naszej politycznej rzeczywistości - należy do zgoła innego systemu politycznego, z którym większość z nas nie chciałaby być utożsamiana.

niedziela, 11 kwietnia 2010

day after tragedy

So finally it came time when I am writting on my blog in english. Circumstances are very sad and tragic but I feel I should write something for my foreign friends, who showed me their solidarity. You dont know how much I appreciate it!
Any words cannot describe emotions, which all polish people feel in this days. Some people crying, some people praying, everybody is shocked. All country wear mouring. Today at noon all country became silent. Just an incredible sound of sirens remind the range of disaster.
Some people keep asking what will be now? Who will replace so many important personalities? This experience show us all that in this country too often we do not appreciate what we have, just keep complaining and doing nothing.
But one thing is sure: now all world will know about Katyń, about massacre which was top-secret during all comunism, and even after many VIPs in Western Europe didn't want to know about it. Like about many politically unconvinient incidents.
I hope my message will be clear for all english-speaking people who will find this post. Maybe I will continue writting about more positive events.

wtorek, 23 marca 2010

primavera


Wiosna przyszła!
Od kilku dni kwitną cytrusy. Zaczęło się niepozornie, od kilku kwiatków. Tak jak to zwykle bywa. A teraz powietrze przesycone jest niesamowita wonią tysięcy kwiatów pomarańczy. Ciężką ale orzeźwiającą. Niepowtarzalną. W pobliżu sadów pomarańczowych, ale także i z dala, niesiony z wiatrem fantastyczny zapach. Jeszcze wiszą na drzewach owoce z poprzedniego sezonu a już przyroda pracuje nad kolejnym. Życie toczy się szybko!
Zaczęły kwitnąć też orchidee. Oczywiście kwitnie też mnóstwo innych kwiatów, ale orchidee są tą wyjątkową grupą. Małe, nie rosną wysoko nad ziemię, ale zachwycają rozmaitością kształtów i barw.
Figowce, całą zimę sprawiające wrażenie uschniętych w tamtym tygodniu zaczęły wypuszczać liście. Wszystko rośnie w oczach!

wtorek, 16 marca 2010

kilka słów z wypadu :)


No dobra, to napisze wam w końcu trochę o naszej wyprawie po Portugalii bo wiem, że się doczekać nie możecie :)
To już prawie miesiąc minął.. strasznie szybko :(
Przygotowania do wyjazdu zaczęłam dosyć wcześnie, bo chciałam znaleźć couchsurferów (oczywiście), a dla 3 osób to nie takie proste... I tak zresztą jak zwykle wszystko wyszło na ostatnią minutę.
Ania i Kamil przyjechali w dzień ulewnego deszczu. Oczywiście dzień wcześniej była piękna pogoda i cieplutko :) Ja wiem że oni zapakowali ten polski mróz do podręcznego! Po szybkim lunchu mimo deszczu nieustraszona trójka zapakowała się do jeszcze bardziej nieustraszonego Fiacika i ruszyła w kierunku Lagos. W czasie deszczu dzieci się nudzą, a zdesperowani turyści próbują zwiedzać. My też próbowaliśmy, chociaż przyjemność spacerowania po uliczkach, kiedy buty zaczynają przemakać jest jednak średnia. Ponieważ zrezygnowaliśmy z Sagres, postanowiłam zabrać ich na Ponta de Piedade, które choć w mniejszej skali, jednak jest nie mniej malownicze.
Po nocy spędzonej na lotnisku i portugalskiej kolacji moi goście padli dosyć szybko :)
Następnego dnia wyruszyliśmy do Evory! Z krótkim przystankiem w Silves- dawnej stolicy mauretańskiego Algarve, i Portel (jedno z wielu typowych miasteczek z górującym nad nim zamkiem).
Evora jest rzeczywiście warta odwiedzenia, chociaż myślę że opinie, iż jest to najpiękniejsze portugalskie miasto są mocno nasycone lokalnym patriotyzmem :) Po dosyć intensywnym zwiedzaniu wieczorem poszliśmy na kolację z couchami: Claudio i Xaną, u których mieliśmy spędzić noc. Niesamowita para! Niby normalni a wprost emanują pozytywna energią. Bardzo energetyczną energią :) Po kolacji próbowaliśmy nadążyć naszym Fiacikiem za ich wypasionym autem. I w końcu dotarliśmy do miejscówki, nie mniej wypasionej niż auto. Chyba pierwszy raz trafiłam na taki couch. Full service, łącznie z barkiem i barmanką, czyli Xaną wyciągającą zasoby domowego barku.
Rano natomiast mieliśmy namiastkę portugalskich obyczajów: wieczór wcześniej zostaliśmy uprzedzeni, że cała rodzinka koło 9 rano wyjeżdża do Lizbony. Więc wstałam koło 8 żeby się ogarnąć, coś zjeść. Na 9 byliśmy gotowi, a oni tymczasem około 9 zaczęli dopiero się przebudzać, wcale się nie śpiesząc. No cóż.. widocznie ważne spotkanie może poczekać.. :)
Drugi dzień poświęciliśmy na Lizbonę i Belem. Dla mnie Lizbona to była powtórka, natomiast w Belem postanowiłam w końcu wejść do klasztoru Hieronimitów. I warto było! jest rzeczywiście imponujący! Po tradycyjnym pasteis de Belem wyruszyliśmy w poszukiwaniu domu naszego kolejnego couchsurfera (okolice Sintry). Dotarliśmy do miejscowości bez większych problemów ale już znalezienie adresu stanowiło zbyt duże wyzwanie. Po dobrym pół godziny krążenia wkoło, Vasco (nasz drugi gospodarz) wyjechał po nas na stację. I tym razem trafiliśmy nieźle. Ja przynajmniej znalazłam z nim wspólny język, zresztą spędziliśmy cały wieczór i kawałek nocy gadając. Rano wyruszyliśmy do Sintry- ponoć najromantyczniejszego miasteczka Portugalii. Vasco znalazł dla nas trochę czasu i na początku pokazał nam miasteczko z grubsza. Rzeczywiście Sintra jest bajkowa. Piękne ogrody, teraz na wpół dzikie, gdzie miejscowa roślinność miesza się z okazami sprowadzanymi tu z całego świata przez kolejnych królów, z których każdy chciał pokazać swą świetność. Kompozycja wychodzi z tego iście szalona i niespotykana. Z pałaców Sintry zaliczyłam 3: Pałac Narodowy, Zamek Maurów i Quinta da Regaleira, z których ostatni, mimo ulewnego deszczu zrobił na mnie największe wrażenie.
Kolejny dzień spędziliśmy w Coimbrze (a właściwie popołudnie, bo sporo czasu zajęło nam dojechanie tam), która nie zrobiła na mniej większego wrażenia, może przez to, że towarzyszył nam prawie cały czas deszcz i niezbyt dobry humor. Chociaż na pewno warto odwiedzić to miasto. Tylko spieszyć się nie warto.
Noc spędziliśmy u kolejnej pary couchów w Leirii. Bardzo miło nas przyjęli! Po męczącym dniu podana przez nich kolacja była naprawdę miłą niespodzianką! Jak również wieczór przy kominku z czekoladowym fondue. Ostatni dzień Ania i Kamil chcieli pojechać do Fatimy. To ich wakacje, więc oczywiście do nich dołączyłam. Sanktuarium jest ok, szczerze to spodziewałam się czegoś gorszego: bardziej komercyjnego i kiczowatego. Chociaż oczywiście w dni wielkich uroczystości napewno jest masakra.. no ale to normalne. Samo wnętrze urządzone jest, niepowiem, bardzo ciekawie i ze smakiem. Wrażenie miałam całkiem pozytywne.
Ostatnim przystankiem był Tomar- ostatnia twierdza templariuszy na półwyspie Iberyjskim, gdzie bardzo chciałam jechać. A właściwie siedziba zgromadzenia Rycerzy Chrystusa, na jakie przemianowali się dawni templariusze portugalscy, po rozwiązaniu zakonu w 1312 przez papieża. Kolejne miejsce, które zrobiło na mnie duże wrażenie. Cały kompleks jest monumentalny, stanowi mieszankę stylów, gdyż budowano różne elementy od wieku XII do XVII. Kawałek czasu... nie to co dziś!
Po pożegnaniu Kamila i Ani na lotnisku jak najszybciej wyjechałam z Lizbony. Niestety akurat był czas powrotów ludzi z pracy.. no trochę korków mnie nie ominęło. No i powrót do ciepłego Algarve, przez burzę i ulewę do rozgwieżdżonego nieba nad oceanem.
Ale ciągle czuje niedosyt...

niedziela, 14 marca 2010

malacologia + couchsurfing =intensywny weekend


Ciągle czekacie na sprawozdanie z wyprawy po Portugalii? no to sobie jeszcze poczekacie hihi
A teraz coś na świeżo czyli uwaga panie i panowie: weekend na konferencji malakologicznej w Faro! O przygotowaniach lepiej nie będę wspominać, wszystko jak zwykle było na ostatnią minutę, łącznie ze znajdowaniem noclegu, który (tu fanfary!) udało mi się załatwić dzień przed wyjazdem. Jak to bywa na couchsurfingu osoba mocno nietypowa. Tym razem full zestaw: pokój z łazienką plus improwizowana kolacja (jakie wino!!!) i wypad do pubu. Motto pobytu: 'for fun'!
Jeśli chodzi o konferencję to była udana. Nawiązałam nowy kontakt z 'muszlowym ekspertem', już kilka rzeczy mi się wyjaśniło no i przede wszystkim było ciekawie! Prawie wszystkie prezentacje były w języku portugalskim, co trochę komplikowało sprawę, ale cóż... w końcu jestem w Portugalii :) Właściwie to jeśli ktoś mówi w miarę wolno (znaczy kiedy nie wyrzuca z siebie powodzi słów) to nie jest z moim rozumieniem tak źle, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy naukowe... A tak ogólnie to straszne świry ci malakolodzy... oczywiście na pozytywnie! :)

wtorek, 2 marca 2010

znów jestem :)

Widzę, że jednak ktoś czytuje te moje wypociny bo zostałam ostatnio niemalże zrugana za zbyt długą przerwę w pisaniu :)
Przyznaję, że odwlekałam przez cały luty (ups, chyba trochę dłużej...) bo jakoś nie miałam natchnienia..
A działo się trochę.. no kawał czasu. Więc tak w telegraficznym skrócie
Podłapałam kolejny kontakt do mojego projektu z ludźmi z portugalskiego instytutu malakologii. Tak się szumnie nazywa, faktycznie jest to dwuosobowy instytut zajmujący raptem 3 pokoje :) Ale mają sporo kontaktów, no i literaturę, której bardzo mi brakuje. W przyszły weekend jadę na organizowaną przez nich konferencję malakologiczną. Zapowiada się ciekawie...
Od tygodnia mamy nowego wolontariusza. Ma na imię Andrew i jest oczywiście z Anglii. Jak na razie przechodzi przez identyczna fazę, którą ja miałam na początku, czyli nie ma pojęcia czym się będzie zajmował :) Ale Marcial wziął go pod swoje opiekuńcze skrzydła. W końcu ma towarzystwo faceta, z którym może oglądać mecze haha!!
No i rzecz godna wzmianki, której pewnie poświęcę kolejny post, czyli wizyta Polaków :)
tylko pokrótce wzmienię, że miałam gości z Rzeszowa, pojeździliśmy sporo po Portugalii naszym wspaniałym, nieustraszonym Fiatem Pandą, królem autostrad i polnych dróg...
c.d. nastąpi wkrótce...
czekajcie niecierpliwie :)

środa, 13 stycznia 2010

coś o miejscowych

Portugalczycy uwielbiają grać. Grają wszystkie pokolenia, we wszystko co się da. Dzieci z natury rzeczy uwielbiają gry, to normalne. Ale często można zobaczyć też grupki ludzi w średnim wieku siedzące w kafejkach przy partyjce kart (zarówno mężczyźni jak i kobiety). Nie do rzadkości należy widok całych rodzin, z dziećmi w wieku kilku lat spędzających wieczór w kawiarni i namiętnie w coś grających. Często o godzinie, o której polskie dzieci w tym wieku śnią słodkie sny, tutaj dzieciaki harcują w najlepsze, podczas gdy starsi ucinają sobie partyjkę...
Kolejna cecha, która ludziom z północy rzuca się w oczy to bezpośredniość. To o czym u nas rozmawia się za czyimiś plecami tutaj można usłyszeć prosto w oczy (właśnie dowiedziałam się, że stwierdzenie 'Ale przytyłaś' wcale nie jest faux pas :D Co prawda w starszym pokoleniu przewija sie kontekst czasów, kiedy tusza oznaczała dostatek, ale mimo wszystko to było kilkadziesiąt lat temu...)
Głośne zwierzanie się ze swoich problemów w miejscu publicznym jak sklep czy bank (!!!) też nie należy do rzadkości. I to najlepiej tak, żeby jak najwięcej osób słyszało. Ekshibicjonizm w czystej postaci :)
A co najlepsze: Właśnie zostałam uświadomiona, że jeśli ludzie nie wiedzą o tobie wystarczająco dużo, zaczynają sami tworzyć historie (to akurat skądś znamy...)
To wszystko dotyczy małych społeczności, bo miasta jak wiadomo rządzą się swoimi prawami, które na całym świecie są podobne.
Cechy ogólne Portugalczyków (saudade itd...) można znaleźć na wielu innych stronach, więc nie powielam ich opisu :)

środa, 6 stycznia 2010

pora deszczowa

Od ponad trzech tygodni leje. Co prawda nie non-stop, bo to byłaby już tragedia, ale jednak czuję lekki przesyt. Czuje się niczym w listopadzie :( Chociaż deszczowy dzień tutaj bardziej przypomina nasz marzec. Pogoda potrafi się zmienić kilka razy dziennie. Kiedyś w ciągu jednego dnia conajmniej 3 razy pojawiło się słońce, przy czym na niebie było raptem kilka chmurek, a po jakiejś godzinie zaczął padać ulewny deszcz. I tak co najmniej ze 4 razy...Dlatego wypadu na weekendową włóczęę raczej nie ma co planować... Nawet zastanawiałam się czy nie wyskoczyć gdzieś w okolicach świąt, ale jak usłyszałam że leje od północnej Portugalii po Maroko, nie mówiąc o Hiszpanii to mi się odechciało... Na wypady taki deszcz jest nawet gorszy niż lekki mróz, bo wystarczy kilka minut i człowiek zmoknięty jest do suchej nitki, a duża wilgotność kilkakrotnie potęguje uczucie zimna.
Po ulewnych opadach na polach wokoło zaczyna gdzieniegdzie pojawiać się zalegająca woda. Kiedy porównam to z letnim krajobrazem aż nie chce mi się wierzyć!
Kolejnym skutkiem deszczu jest nasza droga... "highway to hell"! Wczoraj stwierdziłam, że teraz znacznie lepiej jest nią przejechać rowerem niż samochodem. Bo rowerem da się ominąć wszystkie dołki... A dołki na naszej drodze, oprócz tego, że pojawiają się niczym grzyby po... deszczu to są bardzo podstępne! Nigdy nie jestem w stanie przewidzieć jaka głębokość kryje się pod taflą wody. A głębokość potrafi zaskoczyć! Szczególnie, kiedy jedzie się Fiatem Pandą... Pewna Niva doskonale by się tutaj sprawdziła. No cóż... :(
Pozytywnym skutkiem deszczu jest obłędna wiosenna zieleń, która pokrywa najmniejszy dostępny skrawek gruntu. I pojawiające się kwiaty, chociaż to co jest teraz to niczym nasze przebiśniegi...
Przygotowuję się ostro do rozpoczęcia projektu. Zostało mi tylko około 10 dni, żeby zebrać wszystkie informacje, więc muszę się sprężyć. Pierwszy raz będzie najtrudniejszy...

piątek, 1 stycznia 2010

witamy w 2010!

No i mamy nowy roczek... Mam nadzieje, że będzie lepszy niż poprzedni pod każdym względem. A wskoczyłam w niego jak należy :) Tak, sztuczne ognie na plaży i gorące rytmy pod gołym niebem będą należeć do niezapomnianych... Jak zresztą cała impreza. A jednak sprawdza się, że najlepsze są nieplanowane!
No i to niesamowite dla kogoś z zimnej części Europy wrażenie: słoneczny 1-szy stycznia z temperaturą ponad około 20 stopni... ehhh.... :)

Evora

Evora