No dobra, to napisze wam w końcu trochę o naszej wyprawie po Portugalii bo wiem, że się doczekać nie możecie :)
To już prawie miesiąc minął.. strasznie szybko :(
Przygotowania do wyjazdu zaczęłam dosyć wcześnie, bo chciałam znaleźć couchsurferów (oczywiście), a dla 3 osób to nie takie proste... I tak zresztą jak zwykle wszystko wyszło na ostatnią minutę.
Ania i Kamil przyjechali w dzień ulewnego deszczu. Oczywiście dzień wcześniej była piękna pogoda i cieplutko :) Ja wiem że oni zapakowali ten polski mróz do podręcznego! Po szybkim lunchu mimo deszczu nieustraszona trójka zapakowała się do jeszcze bardziej nieustraszonego Fiacika i ruszyła w kierunku Lagos. W czasie deszczu dzieci się nudzą, a zdesperowani turyści próbują zwiedzać. My też próbowaliśmy, chociaż przyjemność spacerowania po uliczkach, kiedy buty zaczynają przemakać jest jednak średnia. Ponieważ zrezygnowaliśmy z Sagres, postanowiłam zabrać ich na Ponta de Piedade, które choć w mniejszej skali, jednak jest nie mniej malownicze.
Po nocy spędzonej na lotnisku i portugalskiej kolacji moi goście padli dosyć szybko :)
Następnego dnia wyruszyliśmy do Evory! Z krótkim przystankiem w Silves- dawnej stolicy mauretańskiego Algarve, i Portel (jedno z wielu typowych miasteczek z górującym nad nim zamkiem).
Evora jest rzeczywiście warta odwiedzenia, chociaż myślę że opinie, iż jest to najpiękniejsze portugalskie miasto są mocno nasycone lokalnym patriotyzmem :) Po dosyć intensywnym zwiedzaniu wieczorem poszliśmy na kolację z couchami: Claudio i Xaną, u których mieliśmy spędzić noc. Niesamowita para! Niby normalni a wprost emanują pozytywna energią. Bardzo energetyczną energią :) Po kolacji próbowaliśmy nadążyć naszym Fiacikiem za ich wypasionym autem. I w końcu dotarliśmy do miejscówki, nie mniej wypasionej niż auto. Chyba pierwszy raz trafiłam na taki couch. Full service, łącznie z barkiem i barmanką, czyli Xaną wyciągającą zasoby domowego barku.
Rano natomiast mieliśmy namiastkę portugalskich obyczajów: wieczór wcześniej zostaliśmy uprzedzeni, że cała rodzinka koło 9 rano wyjeżdża do Lizbony. Więc wstałam koło 8 żeby się ogarnąć, coś zjeść. Na 9 byliśmy gotowi, a oni tymczasem około 9 zaczęli dopiero się przebudzać, wcale się nie śpiesząc. No cóż.. widocznie ważne spotkanie może poczekać.. :)
Drugi dzień poświęciliśmy na Lizbonę i Belem. Dla mnie Lizbona to była powtórka, natomiast w Belem postanowiłam w końcu wejść do klasztoru Hieronimitów. I warto było! jest rzeczywiście imponujący! Po tradycyjnym pasteis de Belem wyruszyliśmy w poszukiwaniu domu naszego kolejnego couchsurfera (okolice Sintry). Dotarliśmy do miejscowości bez większych problemów ale już znalezienie adresu stanowiło zbyt duże wyzwanie. Po dobrym pół godziny krążenia wkoło, Vasco (nasz drugi gospodarz) wyjechał po nas na stację. I tym razem trafiliśmy nieźle. Ja przynajmniej znalazłam z nim wspólny język, zresztą spędziliśmy cały wieczór i kawałek nocy gadając. Rano wyruszyliśmy do Sintry- ponoć najromantyczniejszego miasteczka Portugalii. Vasco znalazł dla nas trochę czasu i na początku pokazał nam miasteczko z grubsza. Rzeczywiście Sintra jest bajkowa. Piękne ogrody, teraz na wpół dzikie, gdzie miejscowa roślinność miesza się z okazami sprowadzanymi tu z całego świata przez kolejnych królów, z których każdy chciał pokazać swą świetność. Kompozycja wychodzi z tego iście szalona i niespotykana. Z pałaców Sintry zaliczyłam 3: Pałac Narodowy, Zamek Maurów i Quinta da Regaleira, z których ostatni, mimo ulewnego deszczu zrobił na mnie największe wrażenie.
Kolejny dzień spędziliśmy w Coimbrze (a właściwie popołudnie, bo sporo czasu zajęło nam dojechanie tam), która nie zrobiła na mniej większego wrażenia, może przez to, że towarzyszył nam prawie cały czas deszcz i niezbyt dobry humor. Chociaż na pewno warto odwiedzić to miasto. Tylko spieszyć się nie warto.
Noc spędziliśmy u kolejnej pary couchów w Leirii. Bardzo miło nas przyjęli! Po męczącym dniu podana przez nich kolacja była naprawdę miłą niespodzianką! Jak również wieczór przy kominku z czekoladowym fondue. Ostatni dzień Ania i Kamil chcieli pojechać do Fatimy. To ich wakacje, więc oczywiście do nich dołączyłam. Sanktuarium jest ok, szczerze to spodziewałam się czegoś gorszego: bardziej komercyjnego i kiczowatego. Chociaż oczywiście w dni wielkich uroczystości napewno jest masakra.. no ale to normalne. Samo wnętrze urządzone jest, niepowiem, bardzo ciekawie i ze smakiem. Wrażenie miałam całkiem pozytywne.
Ostatnim przystankiem był Tomar- ostatnia twierdza templariuszy na półwyspie Iberyjskim, gdzie bardzo chciałam jechać. A właściwie siedziba zgromadzenia Rycerzy Chrystusa, na jakie przemianowali się dawni templariusze portugalscy, po rozwiązaniu zakonu w 1312 przez papieża. Kolejne miejsce, które zrobiło na mnie duże wrażenie. Cały kompleks jest monumentalny, stanowi mieszankę stylów, gdyż budowano różne elementy od wieku XII do XVII. Kawałek czasu... nie to co dziś!
Po pożegnaniu Kamila i Ani na lotnisku jak najszybciej wyjechałam z Lizbony. Niestety akurat był czas powrotów ludzi z pracy.. no trochę korków mnie nie ominęło. No i powrót do ciepłego Algarve, przez burzę i ulewę do rozgwieżdżonego nieba nad oceanem.
Ale ciągle czuje niedosyt...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz