piątek, 25 grudnia 2009

moja portugalska Wigilia :)


Tak, zostałam tutaj na święta, bo przecież przyjechałam dwa miesiące temu a zostaje rok, więc wizytę w Polsce planuję na wiosnę...Okazało się- jak to zwykle bywa- że strach ma wielkie oczy. I wczorajsza wigilia będzie należeć do tych niezapomnianych w moim życiu. Na pewno odjechanych. No bo kto normalny śpiewa kolędy przez Skype'a? :)Dzień przed miałam mały spadek nastroju, kiedy zaczęłam słuchać kolęd na Youtube. Bo byłam przekonana, że w tym roku ich nie będę mieć. Kto by pomyślał? :)
Na święta przyjechali rodzice Marciala i mama Pauli. Dobra okazja żeby osłuchać się z językiem, no i sklecić jakieś tam zdanie ;P. Na wigilię zaprosilam Ilse, wcześniej oczywiście zbadałam sytuację, no i okazało się, że miała zostać sama, mimo wcześniejszych planów. No way!!! Paula zareagowała z entuzjazmem na mój pomysł zaproszenia Ilse. Sama zainteresowana również :)
Zaczęło się lunchem z homarem na przystawkę i czerwonym winem. Homar bomba!!! :) Tego nie jada się codziennie, przynajmniej nie w Cruzinhi :)
Zrobiłam sobie też taki mały prezent pod choinkę (i myślę, że Marcialowi też, ale on jeszcze o tym nie wie...) a mianowicie skończyłam wprowadzać te (piiii....) dane z obrączkowania. Mieliśmy zaległości od września, a musi to być zrobione przed końcem roku. Od dwóch tygodni prawie nic innego nie robiłam.... Hurrraaa!!!!!
Koło 19 przyjechała Ilse. Najwyraźniej nie była przygotowana na taką kolację. I wydawało mi się, że wszystko to było dla niej miłym zaskoczeniem. Marcial ostrzegł, że przed kolacją (tak jak u nas) czytają fragment o narodzeniu Jezusa. Jak to w Cruzinhi bywa znalazła się Biblia w języku holenderskim...Ponieważ załoga do kolacji zbierała się jak sójka za morze a ja umówiłam się z rodzinką na Skype'a zadzwoniłam wcześniej niż planowałam. No i zaczęło się.... :) śpiewanie polskich kolęd!!! Na początku były problemy z synchronizacją; no nie jest to to samo co w jednym pomieszczeniu. Ale Nawet Ilse i Ze załapali rytm i zaczęli się bujać w rytm "Przybieżeli do Betlejem"! Takie momenty pamięta się bardzo długo... :)
Wkońcu rodzinka się zebrała w komplecie. Odczytano wspomniany fragment Ewangelii. Czekałam na ten moment. W sprzyjającej chwili wyjęłam opłatek, który dostałam kilka tygodni wcześniej w liście z Polski i po krótkim wyjaśnieniu o co chodzi złożyłam wszystkim życzenia. Widziałam, że Paula i Marcial byli bardzo wzruszeni tym gestem :)
A potem przystąpiliśmy do konsumpcji bacalhau, czyli dorsza, którego Portugalczycy potrafią ponoć przygotować na ( i tu są różne wersje) od 100 do 400 sposobów. Ten był zapiekany. Jedzą go z dużą ilością oliwy. Prawie jak olej lniany ;D Potem mnóstwo słodyczy i... siedzenie przy choince. Bez kolęd, po prostu rozmowy. No w sumie u nas też mnóstwo ludzi nie śpiewa kolęd... Więc aż takiej różnicy chyba nie ma... :)
Marcial zaproponował Ilse, żeby została u nas na noc, więc miałam współlokatorkę. Zostałyśmy dłużej wymieniając się muzycznymi tradycjami. Opowiedziała mi o swoim bracie, który jest upośledzony. Niesamowite jaka silna więź jest między nimi. Widziałam też, że bardzo ją wzruszyła, mogę chyba powiedzieć zszokowała ta wigilia. Pewnie też będzie ja pamiętać bardzo długo...
FELIZ NATAL!!!

poniedziałek, 21 grudnia 2009

filmowcy i trzęsienia ziemii

W poniedziałek wieczorem pojawił się kolejny gość. Przyjeżdżał ratami, pierwszym razem kiedy Marcial wyjechał na stację nikt nie wysiadł z pociągu. Później zadzwonił telefon. Okazało się, że koleś przegapił stację i przyjedzie powrotnym pociągiem. Widziałam jak się Marcial zagotował, on bardzo nie lubi braku organizacji.
Tak więc gość ze stanów, filmowiec... pomyślałam, że nieźle musi być zakręcony skoro przegapił stację, później moje przewidywania się sprawdziły: robił zdjęcia w pociągu! hihi
Po ostatnich przygrzecznawych chłopczykach miła odmiana. Ktoś interesujący, kto nie zamyka oczu na to co poza mainstreamem. Mieszkał już pewnie w połowie Południowej Ameryki i gdzie indziej. Mówi po portugalsku i pewnie w 10 innych językach po trochu. Zna film i stolarkę. Co za połączenie! :) W pierwszy dzień przycinał drzewka pomarańczowe a w drugi wziął się za czyszczenie zagrody dla kurczaków... zupełnie odjechany koleś :)
Niedawno ze ekipa w której pracuje wygrała konkurs The Doorpost Film Project ze swoim filmem The Butterfly Circus, który według mnie jak na film amatorski jest naprawdę dobry (może troszeczkę zbyt patetyczny).
Dobrze, że w tym tygodniu było jamm session! Pojechaliśmy we trójke (z Else), była niezła imprezka. Poznałam wkońcu Mirka- zakręconego Polaka, który zawsze gra na bębnach.Też nieźle zakręcony :)

To teraz coś z innej beczki. W zeszłym tygodniu (17 grudnia) mieliśmy trzęsienie ziemi. 6.3 w skali Richtera. No niestety przespałam... Epicentrum było na Atlantyku, ok 100 km od Przylądka św. Wincentego. Pamiętne trzęsienie ziemi w 1755 miało swoje epicentrum mniej więcej w tym samym kierunku, tylko ok 100 km dalej od brzegu.
Rano kiedy Marcial powiedział mi, że w nocy było trzęsienie ziemi myślałam, że sobie żarty stroi jak zwykle. Ale mówił poważnie. I wtedy domyśliłam jaki hałas mnie zbudził tej nocy i dlaczego tak dziwnie zareagowałam (cała zestresowana, prawidłowa reakcja na tak nienaturalną sytuację). Na szczęście, choć było to całkiem silne trzęsienie ziemi, nie odnotowano żadnych zniszczeń. Nikt też nie zginął.

niedziela, 13 grudnia 2009

13 grudnia

Czy tak się dzieje, że przebywając z dala od kraju bardziej pamięta się o tym skąd się pochodzi? 13 grudnia w pamięci narodowej Polaków jest rocznicą szczególnie bolesną, tym bardziej, że całkiem świeżą biorąc pod uwagę historyczne miary czasu. Polskie Radio, którego mogę słuchać tutaj (tak, internet to cudowny wynalazek :) przypomina o istotnych rzeczach.
W ten weekend miałam pod opieką cały dobytek Cruzinhi, łącznie z dwoma gośćmi. Rodzinka pojechała sobie do dziadków, korzystając z trzydniowego weekendu (piątek wolny w Portimao i okolicach). Nie miałam nic przeciwko zostaniu samej. Okazało się że był to jeden z lepszych weekendów. Jednak moje zdolności socjalne mają swoje granice i czasem fajnie jest zjeść samemu kolację :) Oprócz tego w Portimao z okazji dni miasta przez cały weekend organizowane były różne kulturalne imprezy. W piątek widzieliśmy ciekawy spektakl tańca z lampami (na głowach!). Wieczorem zrobiliśmy wypad na rozrywkową część Portimao. Teraz przynajmniej wiem gdzie szukać :)
A dziś byłam na koncercie fado. Był to konkurs dla amatorów śpiewających piosenki Amalii Rodrigues. Niektórzy z nich naprawdę robili wrażenie. Generalnie wydaje mi się że poziom wokalny był dosyć wysoki. I w końcu miałam okazję zobaczyć fado na żywo. Warto było!!

piątek, 4 grudnia 2009

z biegu

Tak, jestem od jakiegoś czasu zyje w biegu. Mam juz swoją działkę, a nawet kilka i co chwilę ich przybwa. Ciągle jest cos do zrobienia, mogłabym pracować 24 na dobe gdybym tylko chciała. Dla równowagi psychicznej jednak czasami musze gdzieś pojechać czy wyjść wieczorem. Czasami brakuje tych osób, które zawsze gotowe były wyjść na piwko czy kawę :) Jasne, że brakuje :)

We wtorek Portugalia obchodziła dzień niepodległości, więc miliśmy wolne. Postanowiłam gdzieś się ruszyć i na szybko zaplanowałam wypad do Silves, bo juzż od dawna chciałam tam jechać. Od nas rzut beretem, pociągiem raptem kilka stacji. Silves w czasach panowania Maurów było stolicą Algarve, ponoć wspaniałością przyćmiewało wszystkie miasta półwyspu Iberyjskiego. Teraz niewiele z tego zostało, a szkoda bo Maurowie budowali pięknie. Zamek, który górował nad miastem jest odrestaurowany, chociaż według mnie trochę przesłodzili (architekt mógł się bardziej przyłozyć). Niestety katedra (juz z czasów świetności Portugalii) była zamknięta z powodu prac remontowych. Więc jeszcze conajmniej jedna wizyta w Silves mnie czeka. Ponoć w sezonie miejsce jest oblężone przez turystRozmiar czcionkiów :(
W ten czwartek przypadał znów dzień jam session w mojej ulubionej miejscówie. Postanowiłam sie jeszcze upewnić, więc zapytałam Philipy bo jej brat Gustavo tam bywa. W międzyczasie okazało się, że padł akumlator w mojej Pandzie. Więc byłam uziemiona :( Miałam jeszcze małą nadzieję, że Ilsa i jej znajomy (z samochodem) będą chcieli jechać, ale okazało się, że on nie gustuje w takich imprezach. ż miałam się zbierać spać, kiedy dostałam wiadomość od Gustavo, że właśnie wyjeżdża na imprezę i może mnie zgarnąć po drodze!! :D
Tym razem było super, grali świetnie, może poza jednym gościem, który próbował rapować, ale jakoś niebardzo mu wychodziło zgrywanie się z resztą ekipy.. :) Tego wieczoru mi było trzeba!!! I na dodatek dowiedziałam sie od Gustavo, że jego ojciec ma sporą kolekcję muszli i literatury o mięczakach. Jestem w domQ!!! muszę tylko jakoś wykombinować, żeby go tu ściągnąć (albo jechac do niego). Odkryłam, że Gustavo jest bardzo przydatnym człowiekiem: ile razy go spotykam dowiaduję się czegoś co akurat jest mi potrzebne (ostatnio były second-handy) :D Wcale nie jestem straszna i nie traktuje ludzi przedmiotowo. Oprócz tego jest świetnym gościem ;P
Dziś relaksujący wieczorek z jakimś filmem a jutro po południu jakiś festival podobno... no a rano grupa że przy okazji zaopatrzą się w naszym mini sklepiku z fair trade. Ate logo! Do następnego razu.

niedziela, 29 listopada 2009

arrival trainng cd - z perspektywy czasu

Sobota zapowiadała się świetnie, ale jak to bywa często w życiu - im więcej się spodziewamy tym większe rozczarowanie nas spotyka, i na odwrót.
Mieliśmy zwiedzać Lizbonę grupami, ja i Leszek mieliśmy dołączyć do Antonia w Lizbonie. Niestety kiedy się jedzie nie znając rozkładu jazdy ani miasta bywa, że człowiek się spóźnia. A ja nie lubię się spóźniać. Czarę goryczy przepełniło to, że nie mogłam się do Antonia dodzwonić, żeby powiedzieć mu gdzie jesteśmy. A mieliśmy spory problem ze znalezieniem właściwych informacji, pytane osoby (nauczyłam się że tutaj często się to zdarza) udzielały sprzecznych informacji. Tak więc moje zdenerwowanie sięgało zenitu. Owszem- takie sytuacje tez nas uczą czegoś o nas samych.
Kiedy wkońcu dotarlismy na miejsce zaczęło kropić, a po lunchu rzpadało się na dobre. Tak więc kiedy mieliśmy wkońcu zacząć zwiedzanie Lizbony lało jak z cebra. Tak, wiem że tutaj nieczęsto pada. Dzień później oczywiście pogoda była cudowna :) I jak tu nie być wściekłym? :) Poza tym trenerzy wymyślili coś w rodzaju gry miejskiej, co nie bardzo przypadło mi do gustu. Więc muszę Lizbone zwiedzić jeszcze raz... Za to kolacja była pyszna. Ujawnił się też talent Fernando - jednego z trenerów do rysowania karykatur :)
Po kolacji wyruszyliśmy w kierunku Bairro Alto- imprezowej dzielnicy. Jak na mój smak grupa zdecydowanie zbyt duża i zróżnicowana żeby wszystkich zadowolić, więc tam również trzeba będzie wrócić w bardziej kameralnym gronie.
W niedzielę ( na co też bardzo czekałam) miały być folkowe warsztaty. Po poprzednich warsztatach kilka tygodni temu te były namiastką... ale muzyka ok.
Zdecydowanie najlepszym dniem był poniedziałek. Fantastyczny obiad na farmie koło Lizbony (po którym nie byłam głodna nawet w porze kolacji), później wizyta w winnicy i degustacja wina i muszkatelu a na koniec przez piękne Serra da Arabida nad ocean. Szkoda, że wszystko tak szybko... takie szkolenie powinno trwać conajmniej 10 dni :)

środa, 25 listopada 2009

wieczorny post

Późno juz ale nie chce mi się spać. Nie skończę teraz opowieści o szkoleniu.

Słucham Dżemu, podczas chwilowego spadku nastroju. Właśnie skończył się pożegnalny wieczór Berta. Tak, spędziliśmy razem świetnie czas. Mam nadzieję, że z jego strony wrażenia też są pozytywne.

Sama nie wiem czy lepiej jest żegnać czy być żegnanym...

"Chwila, która trwa może być najlepszą z twoich chwil"

Życie jest niczym sinusoida. Żeby znaleźć się na górze, trzeba czasami spaść na dół.

arrival training- 6 dni w Lizbonie

Tak- Było świetnie, było inaczej niz się spodziewałam.

Udało mi się dotrzeć dzień wcześniej i dołączyć do Berta. Miałam świadomość, że kiedy wrócę ze szkolenia to bedzie już tylko dwa dni do jego wyjazdu. Dlatego pomyslałam, że fajnie by było spędzić wspólnie wieczór w Lizbonie. Nie byłam pewna co do noclegu, ale zaawsze pozostawała opcja hostelu z 13 euro... jak na Lizbone cena całkiem przyzwoita.

Po przyjeździe do Lizbony przez godzinę szukałam hostelu, gdzie umówiliśmy się. Nie żeby każdy dawał sprzeczne rady... :) ot taki miejscowy folklor...

Dotarłam w końcu na miejsce... Ludzie po mid-term training wyglądali na bardzo zmęczonych :) no tak...

Spotkaliśmy się z Kerstin, jedną ż koleżanek Berta ze szkolenia i razem pojechaliśmy na plażę w okoicach Lizbony. Fale na zacodnim wybrzerzu zdecydowanie większe niż w Algarve. Było pięknie, zachód słońca naprawdę uroczy. Wróciliśmy do Almady już całkiem po zmroku. Kolacja w malutkiej indyjskiej knajpce była eksplozją smaków i kosztowała jedyne 8 euro na łebka łącznie z winem :)

Rano na luzaka udałam się do schroniska gdzie miało być szkolenie. Co niektórzy juz byli na miejscu. Miłym zaskoczeniem była obecność Leszka (ziomal ze szkolenia w Polsce ;). Spodziewałam się że będzie też Patrycja, która przebywa gdzieś w okolicach Lizbony, ale niestety nie zaszczyciła nas :(

Kawka na dzień dobry, potem rozłozyliśmy sie po pokojach i po lunchu zaczęło sie szkolenie. Takie pierdółki na początek, jakieś integracyjne zabawy. Trenerzy juz na pierwszy rzut oka udani. Skąd się tacy ludzie biora na świecie :)

Po kolacji (jedzenie niestety adekwatne do ceny schroniska) byłam nastawiona na wypad gdzieś ale ekipa była raczej za integrowaniem się na miejscu. Co prawda niczego w barze nie brakowało a ceny całkiem normalne, więc nikomu się nie chciało włóczyć. Więc zaczął się międzynarodowy wieczór. I pierwszy wniosek: jaki ten świat mały: Antonio, Włoch, który kilka miesięcy spędził w Budapeszcie zna mojego Tamasza, od którego wynajmowałyśmy pokój w Godollo. Tak, wiem że Budapeszt ma 2 mln mieszkańców...

A więc z Antonio możemy się porozumiewać po węgiersku w Portugalii :) to było świetne uczucie!

Drugi dzień dłuższy, rozmowy na temat projektów i takie tam. Be happy, be free, be yourself. But maybe I am wrong... :) hasło szkolenia, i chyba nie tylko naszego. Paulo- jeden z trenerów energetyzuje ludzi pozytywnym powerem. no tak- wkońcu jest psychologiem, zna się na rzeczy..

Wieczór miał być w Lizbonie. Większość pojechała, ale tak się zbierali że mi ochota odeszła. Zresztą całe bydło liczyło pewnie ze 20 osób. Wolę bardziej kameralne grupy.. Więc zostaliśmy na miejscu przy piwku. Rozwinęła się gadka z dwoma naszymi trenerami, którzy akurat nocowali na miejscu. Niesamowitych ludzi mają w tej Anime (organizacja zajmująca się szkoleniami). Świetnie jest pogadać poza szkoleniem, wtedy dopiero można dowiedzieć się ciekawych rzeczy: rozmowy o historii, trudnej przeszłości, T-shirtah i i festiwalach... Rozmowy lepsze niż wszystkie szkolenia
cdn...

środa, 11 listopada 2009

11 listopada w Portugalii

Tak, tutaj rowniez celebruje sie ten dzień, choć okazja trochę inna niz w Polsce, a mianowicie Feira do Sao Martinho, czyli dzień Świętego Marcina - czas próbowania młodego wina, oraz zajadania się pieczonymi kasztanami i specjalnie przygotowanymi (płonąco!) kiełbaskami.
Nie omieszkałam się poinformować, że Polacy w ten dzień obchodzą święto niepodległości. Oczywiście padło pytanie 'niepodległości od kogo?' więc trzeba było krótko wyjaśnić sytuację. Dziwnym trafem pojawił sie temat rocznicy obalenia muru berlińskiego i ku mojej radości domownicy żywiołowo zaprzeczyli kiedy powiedziałam, że w Europie Zachodniej uwaza się , że wszystko zaczęło się w Niemczech. 'Absolutnie! My w Portugalii wiemy, że wszystko zaczęło się w Polsce!" :) To zdanie było cenniejsze niż wszystkie rocznicowe obchody w ojczyźnie, kiedy frakcje kłócą się kto bardziej odpowiednio świętuje...
Więc wieczór przyłączę się do świętowania Feira do Sao Martinho, pamiętając, ze jestem tu jako Polka dzięki tym, którzy o Polskę walczyli.

poniedziałek, 9 listopada 2009

kolacjowy weekend

Tydzień zleciał jak zwykle-szybko. W czwartkowy wieczór udało mi się wyciągnąć Berta na jam session do mojej ulubionej miejscówy. Całkiem przypadkowo dowiedziałam się od Gustavo- jednego z organizatorów całej imprezy- że owszem, są jednak w pobliżu second-handy! W piątek zapytałam Bebe czy wie gdzie i ustaliłam wstępnie z Bertem, że w sobotę pojedziemy do Lagos i znajdziemy chociaz jeden z nich.
W sobote jednak czekało mnie małe rozczarowanie, bo Bert chciał jechać do Portimao na rozgrywki frisbee :(
Trochę się wkurzyłam, ale cóż... Pojechalismy na plażę razem z Esther i jej byłym, który będzie u niej przez tydzień. Tak jak przewidywałam dla mnie to była tylko strata czasu. Po godzinie spędzonej na plaży ustaliliśmy, że Bert wróci z ludźmi, którzy jadą do Lagos a ja wezmę samochód. Pojechaliśmy we trójkę na zakupy do centrum handlowego. Wkońcu stałam się szczęśliwą posiadaczką karty sim i paru innych przydatnych rzeczy. Niespodziewanie zostaliśmy zaproszeni do Esther na kolację. Było pycha :) No i na konie dnia poprawił mi si trochę humor...
W niedzielę nie chciało mi się nigdzie wychodzić. Na wieczór mieliśmy zaproszenie do pary, która mieszka kilkaset metrów od nas. Oboje są z Niemiec, jeszcze nie miałam okazji ich poznać, a bardzo chcialam, bo dziewczyna jest z wykształcenia zielarką. Tak, brzmi intrygująco... Tym bardziej dla mnie, bo zawsze ta dziedzina mnie pociągała. Niemcy okazali się prześwietnymi ludźmi. Mają świetnie urządzony malutki domek i są z tych ludzi od których z daleka czuje się pozytywną energię. Oczywiście historia o tym jak zamieszkali w Portugalii i w tym właśnie miejscu jest zupełnie zwariowana i jak najbardziej spontaniczna. Tak, włóczyli sie po świecie, a Portugalia przypadła im do gustu, więc postanowili zostać. Na jak długo? Sami nie wiedzą. Narazie są dwa lata. Strasznie ich polubiłam i mam nadzieję, że bedziemy utrzymywać częściej kontakt. Na kolacji była jeszcze dziewczyna z Holandii, która też mieszka w Mexilhoeria. Też jest wolontariuszką. Taka mała wioska, a tylu obcokrajowców.... Podobnie wygląda całe Algarve...

środa, 28 października 2009

Wczoraj miałam długo zapowiadane spotkanie z 'bosem' i Esther, która jest kierownikiem naukowym. Dotyczyło mojej przyszłości w A Rocha, czyli tego czym będę się zajmować przez najbliższy rok. Przez minione dwa tygodnie zapoznawałam się ze wszystkim czym się tu zajmują i miałam dokonać wyboru. Ale wybór jest bardzo trudny... Wiem, że będę kontynuować monitoring ciem, ale dobrze by było gdybym miała swój własny projekt, którym zajęłabym się od początku do końca. Tylko, że mam kompletną pustkę w głowie... nie mam pojęcia od czego zacząć i w czym wybierać. Znów czuję się tak samo głupia jak na początku... Mam wybrać kilka tematów, z których wyłuskamy wspólnie jakiś jeden projekt dla mnie.
Więc wzięłam się za przeglądanie wszystkich projektów, które do tej pory tu zrealizowano, żeby mieć jakiś ogólny zarys czym mogę się zająć, co jest już zrobione a gdzie jest biała plama. Mam kilka k0ncepcji ale nie wiem na ile sa one realistyczne przy moich możliwościach. Nie chcę porywać się z motyką na słońce...
Więc wczoraj poszłam spać z kompletnym mętlikiem w głowie. Może dlatego zaspałam dziś całe pół godziny :)
I chodziłam jak struta nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
W końcu wykluło się coś w mojej głowie i już teraz, w wieczornych godzinach mam bardziej sprecyzowane plany. Chyba fajnie byłoby się zająć biomonitoringiem mięczaków w estuarium. Jeśli Ester się zgodzi to już postanowione. Wiele pracy bedzie mnie czekało, bo będę musiała się sama nauczyć je identyfikować. Ale jeśli uda mi się znaleźć dobrą literature to sobie poradzę :)
Niech trzyma za mnie kciuki kto może!!!

poniedziałek, 26 października 2009

folkowy weekend w Lizbonie

tak, to był weekend na wysokich obrotach :)
Zaczął się- jak to z przyzwoitymi weekendami bywa- już w piątek po południu. Zaraz po lunchu spakowaliśmy z Bertem nasze tobołki i ruszyliśmy do Portimao, skąd mieliśmy transport do Lizbony. Wybieralismy się głównie na warsztaty folkowe, o których powiedziała nam Sara- jedna z wielu osób pojawiających się czasem w Cruzinhi.
Sara i jej koleżanka też jechały na te warsztaty. Nocleg mieliśmy załatwiony u wolontariuszek EVS, które Bert poznał na szkoleniu.
Po przyjeździe do mieszkania rodziców Sary oczywiście zostaliśmy zaproszeni na kolację bez możliwości odmowy. Właściwie bardzo uciszyliśmy się z tego faktu bo naszym ostatnim posiłkiem był lunch a czekał nas dłuuugi wieczór.
Na miejsce gdzie odbywały sie warsztaty dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem, czyli według portugalskich miar czasu o całkiem przyzwotej porze.
No i sie zaczęło... to było cos niesamowitego. Nigdy wcześniej nie miałam okazji tańczyć ludowych tańców, a dołączyłam gdy usłyszałam od Berta słowo 'folk'. Warto było!!! Nawet samo patrzenie na tańczące pary i słuchanie naprawdę dobrych koncertów było warte przebytej drogi i wydanych pieniędzy! a juz nie mówię o tańczeniu, a właściwie uczeniu się tańca. Wieczór upłynął nadspodziewanie szybko.
W sobotę mieliśmy zaplanowany bardzo napięty harmonogram. Po południu warsztaty, potem kolacja u innych znajomych Betra z EVS i powrót na wieczorny 'bal'. Mimo usilnych starań nie zdołaliśmy jednak dotrzeć na kolację, ponieważ uciekł nam pociąg, obok którego... staliśmy dobre 10 minut. Tak, to musiało byc przeznaczenie :) Trochę źli na siebie z pustymi brzuchami i lżejszymi portfelami (bo już zdążyliśmy kupic bilet na pociąg, którym nie pojechalismy) zakupiliśmy w jakimś pobliskim sklepie coś na ząb. W przypływie entuzjazmu postanowilismy spożyć nasz ubogi posiłek na... rondzie, a właściwie trawniku pośrodku sporego ronda. Po krótkim czasie zaczęliśmy wzbudzać zainteresowanie i sympatię przejeżdżających, co i rusz ludzie machali nam :) No tak, takie rzeczy chyba nawet w Lizbonie nieczęsto się zdarzają...
Po spożyciu ruszyliśmy z powrotem na folk-evening. Zaskoczylo mnie, ze jednym z głównych tańców, których nas uczono był mazurek :) Pojawiła się też polka. Inne tańce były głównie z Bretonii i Szkocji.
To był dłuuuuugi wieczór.... Trwał do samego rana, a nawet godzine dłużej bo akurat tej nocy przesunięto czas. Pod koniec imprezy tańczyła już właściwie tylko Sara, inni dogorywali gdzieś pod ścianami. Niesamowite ile ta kobietka ma energii!!! Niczym chodząca elektrownia :)
Po dotarciu do mieszkania dosłownie padliśmy na łóżka.
Trzeci dzień warsztatów był dla nas bardzo krótki, bo musieliśmy wyjść wcześniej na pociąg, który o mało nam nie uciekł. Nie zdążylismy nawet kupić biletów (to był pociąg z obowiązkową rezerwacją miejsc). Wpadliśmy na peron i z minami porzuconych szczeniąt zapytaliśmy konduktora czy da radę u niego kupić bilet. Z początku chyba nie bardzo miał ochotę, ale zczaił, że jesteśmy cudzoziemcami zagubionymi na portugalskiej ziemi i zlitował sie nad nami. Nawet nie musieliśmy płacić za bilet drożej... A w Cruzinhi czekała kolacja i łóżko...

środa, 21 października 2009

winter has arrived :)

'Zima nadeszła" tak Bebe (dobry duszek A Rocha) skwitowała kilka dni temu ledwo zauważalny spadek temperatury. Co jak co... ma się ten niezawodny instynkt. Wczoraj rzeczywiście się dosyć oziębiło i zaczął padać deszcz. Prawie nie moge uwierzyć że raptem 3 dni temu smażyłam się na plaży... Ale lato ma ponoć jeszcze wrócić na krótko. Co prawda nie ma tego złego... dzięki nawet niewielkiej ilości deszczu krajobraz zaczyna się zielenić. Na drzewach są jeszcze resztki owoców z poprzedniego sezonu (migdały, pomarańcze, cytryny i inne egzotyczne owoce) a już pojawiają się liście i kwiaty zapowiadające następny zbiór. Niesamowity widok dla zmarzluchów z północy :) Dzień po deszczu wszystko zaczyna się zmieniać: gdzie były zbrązowiałe łodygi, pojawiają się kwiaty, jakby ktoś pomalował krajobraz. Plusem deszczu jest też to, że przejeżdżające samochody nie wzniecają chmur kurzu, które unosiły się niczym mgła w powietrzu.
Coraz bardziej wchodzę w sprawy, którymi zajmuje się moja organizacja. Na początku byłam kompletnie zielona i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem nie na miejscu, że każdy ma swoją działkę a ja zbyt mało wiem i przy nich jestem głupiutka. Ale ostatnio doszłam do wniosku że chyba całkim niezle sobie radzę. Dobrze dogaduję się też z moim współwolontariuszem, który niestety już za miesiąc wyjeżdża. Potem nastąpi ciężki czas dla mnie...
Wczoraj zaczęłam kurs portugalskiego. Organizuje go za darmo miejscowa szkoła. Trudno w to uwierzyć ale jest tu tak duzo cudzoziemcow, ze miejscowy samorzad zdecydowal sie finansowac tego typu kursy, zeby zintegrowac ich z tubylcami. Te lekcje to bedzie dla mnie niezly ubaw! Nauczycielka nie mowi prawie wogole po angielsku a grupa jest... hmmmm... no cóż... powiedzmy na dość zróżnicowanym poziomie :) Więc to będzie dla mnie intensywny kurs: 2 razy w tygodniu po 1,5 godziny. Następna lekcja jutro... :) a później miłe zakończenie dnia z 'jam session'... No i weekend tez zapowiada się ciekawie: jedziemy na folkowe warsztaty do Lizbony. A więc adeus!

piątek, 16 października 2009

in the middle of nowhere

Jednak jest zaleta słonej wody w kranie... Co tydzień ktoś z naszego centrum jedzie po wodę w pobliskie góry (najwyższy szczyt ma 901m, ale mimo wszystko to pasmo ma duży wpływ na lokalny klimat Ria de Alvor). Bert postanowił usmażyć dwie pieczenie na jednym ogniu i zorientować sie w lokalnej populacji ciem :) pojechaliśmy więc wieczór, żeby zastawić pułapkę i rano je oznaczyć. Temperatura jak na góry była całkiem letnia, wokoło nietoperze i modliszki: całkiem przytulna dzicz :) i nasza trójka sącząca piwko pod rozgwieżonym niebem...

piątek, 9 października 2009

miłe powitanie

Podróż liniami lotniczymi Ryanair z przesiadką w Londynie przebiegła nadspodziewanie dobrze. Żadnego odwoływania lotów, spóźnień ani nawet uszkodzenia bagażu... Jedyne co zepsuło mi trochę humor to moja wina... czyli niespakowanie kilku istotnych rzeczy w tym bikini...(oczywiście spakowałam tysiące innych niepotrzebnych rzeczy...) no i oczywiście musiałam zostawić na pokładzie pierwszego samolotu okulary przeciwsłoneczne... Tak więc czekają mnie małe zakupki, na które mam nadzieję wybrać się jutro
Z lotniska odebrał mnie Bert, wolontariusz EVS z Belgii, który zostanie z nami do końca listopada. Kompletnie zwariowany chłopak :) Jak narazie dobrze się dogadujemy i nic nie zapowiada żeby się to miało zmienić...
Pierwszy wieczór był niesamowity-jak to często bywa z pierwszymi wieczorami. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce i wysiadłam z samochodu pierwszy raz poczułam ten niesamowity zapach... Tak świeży jak dzień po stworzeniu świata... Rano okazało się, że to tutejsze sosny. Pachną zupełnie inaczej i dużo bardziej intensywnie niż nasze rodzime. Wyglądają też trochę inaczej. Jednak klimat robi swoje...
Pod domem zostałam bardzo serdecznie przywitana przez gospodarzy, którzy są równocześnie 'szefami' naszej organizacji. Po szybkim prysznicu miała miejsce moja pierwsza portugalska kolacja... Już na miejscu okazało się, że atmosfera w naszym domu-centrum jest bardzo międzynarodowa. Ciągle jest tu kilka osób, które przyjeżdżają na kilka lub kilkanaście dni jako wolontariusze lub turyści. Akurat teraz jest towarzystwo brytyjsko-francuskie.
Po kolacji czekała mnie niespodzianka. Akurat w ten wieczór Bert dostał zaproszenie na 'jam session' w pobliskim Lagos. Jako że zostałam tam zaproszona z kolei przez niego niezwłocznie pojechaliśmy na imprezkę :) Przyznam, że czegoś takiego nie spodziewałam sie, szczególnie w pierwszy wieczór. Miejsce okazało się zupełnie alternatywne, w rodzaju squatu, urządzone na kompletnym odludziu i co ciekawsze dziwnym trafem było tam mnóstwo obcokrajowców, również biorących udział w 'jam session'. Zabawa była przednia, choć nie braliśmy w niej zbyt długo udziału, jako że oboje byliśmy z lekka padnięci.
Rano po śniadaniu miałam okazję poobserwować obrączkowanie ptaków (co również będzie niedługo moim zajęciem) jak również porozglądać się po okolicy. Plaża w zasięgu ręki-czego więcej trzeba do szczęścia? :)
U ujścia dwóch rzek do oceanu utworzyło się estuarium, gdzie mamy bardzo dużo gatunków ptaków, ot taki mały ich raj. Aktualnie przebywa tam między innymi sympatyczne stadko flamingów.

czwartek, 8 października 2009

minuty do wylotu...

Mam wielkie zamieszanie w głowie i ciągły uścisk w gardle ale ponieważ zostało mi parę minut do wyjazdu na lotnisko skrobnę coś coby zabić myśli...
Nie spodziewałam się że tak ciężko będzie mi się rozstać. Jednak świadomość odległości robi swoje...
Do walizki chciałabym (i mogłabym) wrzucić jeszcze parę rzeczy, ale po zważeniu i złapaniu się za głowę okazało się że nie mogę jeśli chcę zaoszczędzić kilkadziesiąt euro za nadbagaż...
A więc do napisania z Portugalii... :)
Będzie dobrze! ;)

niedziela, 27 września 2009

spóźniony pierwszy wpis

Właściwie to powinnam była zacząć pisać tego bloga rok temu, bo tyle upłynęło zanim moje marzenie się spełniło. Chyba mogę powiedzieć: 'marzenie', bo ten wyjazd, właśnie przez (w moim wypadku) trudności jakie mnie po drodze spotkały urósł w mojej głowie do rangi czegoś przełomowego. Bynajmniej nie jest to mój pierwszy dłuższy pobyt za granicą, ale mam nadzieję, że już bardziej dojrzale będę korzystać z niego niż z Erasmusa, który potraktowałam jako okazję do swojego ulubionego podróżowania no i imprez. Uff.... zapisałam to, zaraz wyślę posta i wtedy to stanie się swego rodzaju zobowiązanie żeby nie spocząć na laurach :)
Oczywiście podróże swoją drogą... ;-P w końcu ich tak jak chodzenia po górach nie potrafiłabym się wyrzec...
Dziś odprawiłam się on-line, więc już praktycznie pozostały mi tylko końcowe zakupy i spakowanie się. Wszystkie formalności na szczęście już załatwione, chociaż przyznam, że mnie szlag przy nich trafiał :)
Im bliżej wyjazdu tym częściej sobie myślę,że mimo wszystko będę tęsknić. Tym dziwniejsze to dla mnie, że nigdy wcześniej przez żadnym wyjazdem nie miałam sentymentalnych myśli. Chyba się starzeję... :)

Evora

Evora