Krążą o nim legendy... Kiedy przyjechałam w październiku wszyscy mówili mi: poczekaj do lata, na pewno ci się spodoba! Myślałam sobie: oj co tam, tłumy przewalających się turystów, wszędzie tłok.. to nie mój styl! I to fakt: rzeczywiście Algarve jest dosyć zatłoczone, szczególnie co bardziej popularne miejsca. I jest to tłok typowo angielsko-zachodnioeuropejski. Tłok krzyczący w ten specyficzny 'wszystko mi się należy' sposób. Tłok przeciętnych, pijanych nastolatków w klubach, tłok przyzwoitych rodzin, którym roczny zarobek pozwala na wakacje w regionie uznawanym za luksusowy. Nie jest to tłok kreatywnego miasta, które tętni wszystkimi przejawami życia, które pulsuje całe dnie, nie śpi nocami...
Ale ten tłok ma swoje dobre strony. Latem w Algarve dzieje się wszystko: lekcje tańca i jogi na plaży, festiwale, koncerty i wystawy.
Zaczęło się końcem czerwca festiwalem w Loule, o którym pisałam we wcześniejszym poście (muzyka z szeroko pojętymi wpływami folku). W zeszłym tygodniu zainaugurowano wystawę World Press Photo w Portimao, na którą czekałam niemalże od stycznia, która stanowi często przegląd najważniejszych wydarzeń prasowych minionego roku. Tak, jak się spodziewałam dużo miejsca zajęły wydarzenia w Iranie. Zwycięska fotografia to także kadr z tych wydarzeń.
W miniony weekend w miejscowości obok odbywał się też festiwal wina :) Okazja do degustacji win z całej Portugalii, wszystkich oczywiście z wyższych półek (chociaż niekoniecznie drogich). Było warto! Jedyne 3 euro za szklankę do degustacji i heja!!!! 21 stoisk a na każdym conajmniej 3-4 rodzaje wina (białe, czerwone, zielone lub/i różowe z jednej winnicy). Lepiej zostać przy jednym rodzaju... w moim przypadku tylko czerwone :) Chyba, że ktoś przychodzi co dzień (festiwal trwał 3 dni) wtedy można każdy dzień poświęcić na inny rodzaj wina.
No i tango na ulicy. Znajoma fanatyczka tańców, która cały rok jeździła na lekcje tanga do Faro powiedziała mi jakiś czas temu, że w wakacje spotykają się całą grupą, bez nauczyciela i tańczą tango na ulicy. Postanowiłam jechać zobaczyć.
W otoczeniu murów starego miasta, niedaleko portu tańczyła wczoraj grupa szaleńców. Najpierw folkowe tańce z całej Europy, a potem zatracają się w tangu. Folk przy zachodzie słońca i tango przy świetle księżyca. I klaskający przechodnie. Chyba przyłączę się do nich też następnym razem :)
wtorek, 20 lipca 2010
wtorek, 13 lipca 2010
tydzień szkoleniowo-wyborczy
Więc pojechałam na to szkolenie, na które szanowna Anima wysłała mi niespodziewane zaproszenie. Tak się złożyło, że kilka dni po szkoleniu był termin drugiej tury wyborów, więc postanowiłam kilka dni pokręcić się w Lizbonie, ewentualnie okolicach. Właściwie dobra okazja, żeby zobaczyć to, co chciałam zobaczyć. Kto wie, może to ostatnia moja wizyta w Lizbonie...
Szkolenie nazywa się mid-term, czyli teoretycznie powinno się odbywać w środku projektu. Rozpatrując przypadki ludzi, którzy byli na mojej grupie dochodzę do wniosku, że mój termin był całkiem, całkiem 'mid' (tylko 2 miesiące opóźnienia, podczas gdy niektórzy byli przed samym wyjazdem :)
Od większości wolontariuszy słyszałam, że mid-term jest nudny, nic się nie dzieje i w ogóle to powinno go nie być. Myślę, że to nieprawda. Midterm jest po to, żeby zweryfikować to, co było na początku: oczekiwania, plany, co udało się zrealizować, a co jest ponad siły, a może coś można jeszcze zmienić (jeśli szkolenie jest po środku jest jeszcze na to czas).
Oprócz tego, jak każde szkolenie daje okazję do poznania ludzi, dobrej zabawy (szkoda, że tak krótko).
Do Lizbony przyjechałam dzień przed szkoleniem, czyli w niedzielę. Bardzo upalną niedzielę. Ale nawet w bardzo upalną niedzielę muzeum Gulbenkiana otwiera swoje progi dla szanownych gości. Za darmo można zobaczyć kolekcje, zgromadzone przez genialnego ormiańskiego biznesmena w ubiegłym wieku. Szczególnie zachwycające dla mnie były zbiory sztuki perskiej i islamskiej. Ciekawa jest tez kolekcja sztuki dalekiego wschodu. Europejskie kolekcje są już bardziej 'swojskie'.
Po szkoleniu miałam umówiony nocleg u couchsurfera w Pinhal Novo, niedaleko Setubal. I niedaleko Serra de Arrabida. Ricardo był jednym z najlepszych couchsurferów w mojej karierze. Spotkaliśmy się w Lizbonie, na Oriente (tam pracuje) i pojechaliśmy do Pinhal Novo. Po krótkim odświeżeniu się zaproponował, że możemy pojechać w okolice Palmeli i Serra de Arrabida. Widoki były niesamowite! Górki są całkiem niewysokie (najwyższy punkt 501 m) ale jeśli zwróci się uwagę na to, że graniczą z oceanem ta wysokość robi wrażenie! Roślinność, co logiczne, jest tam zupełnie inna niż typowa portugalska flora. Jest zdecydowanie bardziej 'północna'.
Wieczorem Ricardo ugotował pyszną kolację z niczego a potem oboje usiłowaliśmy znaleźć jakieś informacje o pieszych szlakach w Serra de Arrabida. Niezbyt udanie się to zakończyło. Wychodzi na to, że portugalskie góry zwiedza się samochodem. Podobne doświadczenia miałam już odnośnie innych portugalskich gór, ale to mnie dosyć zaskoczyło, bo te są zdecydowanie rozreklamowane, więc moja polska logika podpowiadała mi, że będą się wprost uginać od liczby szlaków turystycznych. A tymczasem okazało się, że informacje o pieszych szlakach w internecie są niemożliwe do znalezienia. Jedyne szlaki jakie wydają się istnieć, są poprowadzone w niższym paśmie Serra de Loura, obok Palmeli a nie w Serra de Arrabida. Później dowiedziałam się (co prawda informacja od pana w turistinfo na zamku), że aby pieszo samemu wybrać się w Serra de Arrabida trzeba mieć pozwolenie od władz parku (teren chroniony). Są natomiast organizowane od czasu do czasu piesze wycieczki z przewodnikiem, oczywiście odpłatne.
Wybrałam się więc tam, gdzie udało nam się znaleźć- w na mapie w internecie szlak wydaje się banalny, z jednym małym szczegółem: jak na wszystkich portugalskich mapach szlaków, właściwie nic na nich nie widać. Dotarłam jednak do punktu zaznaczonego na mapie jako początkowy. Tylko że to, co było zaznaczone na mapie, nie było zaznaczone w terenie. Więc poszłam na czuja, w końcu zawsze można na przełaj, szczególnie przy takiej roślinności, jak tam. Tylko, że idąc na przełaj wiele punktów ze szlaku się pomija, a poprowadzony jest on przez kilka ciekawych miejsc, typu neolityczne groby. Jednak szczęście nie omija samotnych wędrowców. Natknęłam się na 'lokalnych' imigrantów z USA (oczywiście, niby to nie Algarve, ale oni są wszędzie), którzy uświadomili mi, to co i tak wiedziałam, czyli, że szlaki turystyczne w Portugalii nie istnieją,a jeśli istnieją to są fantastycznie zamaskowane przed ciekawskimi turystami! :) I zostałam zaprowadzona w miejsce, gdzie podczas budowy drogi odkopano (wyobrażam sobie w jaki sposób) neolityczne miejsca pochówku. W Anglii zrobiono by pewnie z tego drugie Stonehenge, tutaj ciężko w ogóle znaleźć to miejsce.
W Palmeli spotkałam miejscowych EVSów, z którymi miałam dzień wcześniej mid-term. Pochodziłam po miasteczku (w ekstremalnej temperaturze zbyt intensywnie nie da się eksplorować okolic) a wieczór wspaniałomyślny Ricardo przyjechał po mnie i Laurę (wolontariuszkę z Palmeli), a potem ugotował świetną kolację z Sangrią i Caipirinhą po. Mniam!
Następny dzień postanowiłam spędzić bardziej leniwie. Pojechałam do Setubal, bo jest niedaleko, no i chciałam zobaczyć estuarium Sado (są w nim delfiny, ja nie widziałam, bo nie pływałam po estuarium). A po południu przenosiny do następnej miejscówy: w Corroios, u drogiego, polskiego EVSa z Warszawki ;) i jego trójki współlokatorów. Wieczór był cichy, ja też byłam dosyć 'zmordowana' a następny dzień zapowiadał się intensywnie.
Po wspaniałym odpoczynku zebrałam swoje toboły i uderzyłam znów na Lizbonę. Miałam zaplanowane Oceanarium: największe w Europie. I rzeczywiście, jest imponujące! Wokół głównego akwarium, gdzie pływają największe, wzbudzające respekt diabły morskie, rekiny, grupy tuńczyków i mnóstwo innych zadziwiających stworzeń, są urządzone cztery mniejsze akwaria. Każde z czterech akwariów reprezentuje ekosystem jednego z oceanów (łącznie z temperaturą!). Oprócz tego dużo jest ciekawie zaprezentowanych informacji o wpływie człowieka na oceany oraz vice versa. Więc oprócz kontaktu z naturą podnosi świadomość ekologiczną zwiedzających w bardzo ciekawy sposób. Dużo multimediów i gadżetów, które uatrakcyjniają jeszcze bardziej zwiedzanie. Dzień zakończył się przy Guinessie w Cascais, dzięki gościnności wspaniałego eks-trenera i pisarza ;)
Niedziela znów była ekstremalnie ciepła. W ambasadzie tym razem dużo większy tłok, niż za pierwszym razem. W finalnym starciu więcej ludzi chce oddać swój głos.
Resztę dnia spędziłam w Belém. Trafiłam akurat na comiesięczny pchli targ. Było co oglądać! Obok używanych książek stare winylowe płyty, ręcznie robiona biżuteria, srebrne łyżeczki i pamiątki rodem z nie tak dalekiej kolonialnej przeszłości Portugalii. Raj dla wielbicieli staroci...
Spotkałam się też z Maćkiem, który przyjechał do Lizbony rano, tylko na jeden dzień, zeby zagłosować. Poszliśmy oczywiście na pastéis de Belém i pyszną kawkę.
Powrót po tygodniu nieobecności na stare śmieci. Tym razem z uczuciem dosytu :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)